Monkey Man Deva Patela to zaskakujący pomysł na debiut reżyserski, chociaż ma on sporo sensu. Brytyjski aktor wyciąga swoje hinduskie dziedzictwo i osadza akcję w Indiach. Do tego korzysta z własnych umiejętności, których wcześniej nie było mu dane zaprezentować na srebrnym ekranie. Przed karierą aktorską, Patel z sukcesami rywalizował w zawodach taekwondo, jednak jego dotychczasowe emploi obejmowało prędzej postacie informatyków niż gangsterów. Monkey Man to połączenie azjatyckiego kina sztuk walki i amerykańskiego motywu zemsty. Pomiędzy eksperymentalnością a klasycznością, Dev Patel starał się odnaleźć własny głos.
Podobno, zanim Dev Patel wziął się za wyreżyserowanie własnej historii, zwrócił się z pomysłem scenariusza do Neila Blomkampa. Brytyjski aktor współpracował z reżyserem Dystryktu 9 na planie filmu Chappie. Wiemy jednak, że Blomkamp od dawna ma własne problemy z karierą i zaproponował Patelowi, żeby sam spróbował reżyserskiego rzemiosła. W formie wsparcia polecił mu swojego ikonicznego aktora – Sharlto Copleya, również pochodzącego z Johannesburga w RPA. W tym momencie rodzi nam się projekt charakterystyczny dla tego zespołu: thriller sensacyjny osadzony w peryferiach świata. Copley zagrał „Tygrysa” – organizatora nielegalnych walk, a głównym bohaterem Monkey Mana został tajemniczy chłopak o przezwisku „kid”, który odnosi sukcesy na ringu. Kid to postać naznaczona traumą. Chociaż z początku nie możemy do końca wywnioskować, co właściwie stało się z jego rodziną, wiemy, że straszne wspomnienia z dzieciństwa odbiły się echem na jego dorosłym życiu. Protagonista jest zainspirowany historią Hanumana – mitycznego sługi Króla Małp. Dorosły już bohater przybiera jego tożsamość, występując w pojedynkach właśnie pod przebraniem małpy. Monkey Man skrywa superbohaterską wykładnię. Warto przypomnieć sobie, że bardzo podobnie zaczynała się przecież historia Spider-Mana. Postać grana przez Deva Patela to rasowy antybohater, który czyni zło w słusznej sprawie. Może i zarabia na nielegalnych walkach, ale przecież rozdaje pieniądze biednym. Może i jego zemsta będzie brutalna, ale przecież wymierzona w złych ludzi. Reżyser gra oczywistymi emocjami, jednak pod płaszczem bijatyki w jego obrazie skrywa się osobliwa wartość artystyczna.
Na plus Monkey Mana działają z całą pewnością konteksty kulturowe i zagadnienia społeczne. Wspomniałem już wyżej o przerobieniu mitu na motyw przewodni współczesnego bohatera. Winszu i Sziwa są w filmie wszechobecne. Figurki, medaliony i inny boskie artefakty roztaczają aurę buddyzmu, który towarzyszy bohaterowi podczas jego drogi. Orientalizm Indii sprawia, że Kidowi bliżej do koreańskiego Oldboya niż Johna Wicka, chociaż w jednym z żartów jego bohater został porównany właśnie do postaci zagranej przez Keanu Reevesa. Kiedy Dev Patel nie sięga po gore, jego film wygląda całkiem urokliwie. Innym razem, gdy nie jest już w nim tak pięknie, przechodzimy w obszar slumsów. W Monkey Man na dobrą sprawę chodzi o międzyklasowe napięcia i kontrast pomiędzy standardem życia poszczególnych klas społecznych przeludnionych Indii. Z początku, zwłaszcza gdy Kid na chwilę trafia do kuchni w ekskluzywnym lokalu, a równocześnie jest wciągnięty w podziemne walki, jego historia przypomina Świnię z Nicolasem Cage’em. Najważniejsza różnica jest jednak taka, że bohater Deva Patela, przede wszystkim się bije.
Pomimo wymienionych wyżej istotnych kontekstów, Monkey Man to film dla fanów karate, a nie psychologów i antropologów. Sceny akcji mogłyby ciągnąć się bez końca. Często pomimo interesującej choreografii walk, Patel na siłę komplikuje sytuację. Jego mistrz podziemnego ringu nagle nie potrafi sobie poradzić z naćpanym alfonsem. Po porażce musi rzecz jasna trafić pod skrzydła mentora, który jak każdy mądry i ekscentryczny staruszek z filmów akcji, wskaże mu właściwą drogę i pomoże odbić się od dna. Droga bohatera jest pozorna i służy przede wszystkim do wytonowania akcji przed kolejnymi skokami adrenaliny. O ile nie czerpiesz przyjemności z oglądania, jak mężczyźni wymierzają sobie sierpowe i łamią kości przeciwnikowi za pomocą każdego przedmiotu, który akurat mieli pod ręką, seans Monkey Mana również dla ciebie będzie prawdziwą walką. Rozbudowane sceny akcji urozmaica rewelacyjna warstwa muzyczna. Patel wykorzystuje zarówno nowoczesne kawałki rapu takie jak 151 Rum, współczesne aranżacje hitów jak Somebody to Love, czy też niezmienione klasyki Boney M. Co tu dużo mówić – buja. Szkoda jednak, że gdy Patel znalazł właściwy ton, a jego postać biła w worek treningowy w rytm bębnów, reżyser-bohater stracił równowagę i przechylił wszystko w stronę naparzanki. Wspinaczka Kida po drabinie społecznej nie doczekała się finalizacji, postacie poboczne zostały zapomniane, a rozwiązanie pozornej intrygi okazało się niesatysfakcjonujące.
Brytyjski aktor indyjskiego pochodzenia wybrał dziwny materiał na film, ponieważ oparł go o przemoc. Rozrywka w starym stylu zyskała świeżą oprawę audiowizualną, ale to dalej fetyszyzowanie brutalności. Od współczesnego kina mamy prawo oczekiwać większej wartości intelektualnej. Pewnie dlatego Patel starał się przemycić do swojego filmu motywy buddyzmu i zagadnienia nierówności społecznych, jednak halucynogenne i dramatyczne wątki nie wybrzmiewają tak mocno jak odgłosy uderzeń. Małpy mają 98% podobieństwa DNA do człowieka. Devowi Patelowi zabrakło chyba właśnie tych dwóch procent, żeby z przekonaniem nazwać jego Monkey Man udanym debiutem.
Moja ocena: 6/10.