„Anora” to najnowsze dzieło Seana Bakera, twórcy „Mandarynki”, „Florida Project” czy „Red Rocket”. Reżyser ten w swoich filmach od samego początku eksploruje nie zawsze kolorowe losy przedstawicieli społecznego marginesu w USA, i nie inaczej jest tym razem. Anora to historia wierna dotychczasowej twórczości Bakera, będąc przy tym jednocześnie wielowymiarowym przełamaniem wielu baśniowych i hollywoodzkich tropów. Efekt końcowy to brawurowy i wywołujący wiele skrajnych uczuć seans, który z miejsca wtargnął na moją prywatną listy najlepszych filmów ostatnich miesięcy. Zapraszam do recenzji tegorocznego zwycięzcy Złotej Palmy w Cannes.

Tytułowa bohaterka (grana przez Mikey Madison) to tancerka egzotyczna zamieszkująca Brighton Beach, rosyjskojęzyczną dzielnicę Nowego Jorku. Cowieczorna rutyna Anory, polegająca na podbijaniu serc i portfelu bywalców manhattańskiego strip-clubu Headquarters, ulega nagłej zmianie, gdy 25-latka poznaje Ivana (Mark Eydelshteyn) – bogatego syna rosyjskiego oligarchy. „Wania”, zauroczony dziewczyną, zaczyna spędzać z nią coraz więcej czasu, wciągając Anorę w świat beztroski i luksusów podczas swoich amerykańskich wakacji. Bańka niczym nieskrępowanej fantazji pęka jednak, gdy Anora i Ivan, przebywając w Las Vegas, decydują się na spontaniczny ślub. Gdy wysoko postawieni rodzice Wanii dowiadują się o zakazanym romansie, wysyłają oni swoich goryli-pomagierów, aby rozdzielili parę młodą i uprzątnęli kolejny „bałagan” lekkomyślnego syna. Czy jednak to wystarczy, aby stanąć na drodze uczucia zakochanych?

Czy powyższy opis brzmi nieco jak banalna komedia romantyczna? Być może, ale nie dajcie się zwieść – Sean Baker z rozmysłem konstruuje swój film na antytezach, przez co w „Anorze” nic nie jest takie, jak pierwotnie się wydaje. Choć początkowe pół godziny może sprawiać wrażenie, jakbyśmy obcowali z klasową, ale równie baśniową co oryginał reinterpretacją Kopciuszka, nie upływa dużo czasu, nim film przybiera kompletnie nieoczekiwany ton. Ton, który z klimatu upojonej alkoholem i uraczonej narkotykami księżniczki Walta Disneya przenosi nas na uliczny pościg à la produkcje braci Safdie. A jednocześnie to nadal rozbrajająca komedia i film o miłości – choć bardziej o problemach w cielesnym oswajaniu i wyrażaniu Erosa, niż czułych słówkach. Można by rzecz, że romans umiera, lecz, jak pokaże nam Baker, miłość do drugiego człowieka przetrwa, choć często przybierze przy tym nieoczekiwane formy. A ci, którzy początkowo mieli zabrać nas ze sobą do innej bajki, mogą okazać się złoczyńcami w naszej własnej, prywatnej historii na drodze do godnego życia.

Mark Eydelshteyn jako Ivan i Mikey Madison, jako Anora, główni bohaterowie filmu

Scenariusz Bakera, jak to u tego twórcy bywa, z empatią pochyla się nad, w szerokim tego słowa znaczeniu, bohaterami wykluczonymi. I gdy w Florida Project pierwsze skrzypce odgrywała pozbawiona dzieciństwa 6-latka, główna bohaterka Anory od początku zmagać się będzie z wykluczeniem z doświadczenia stabilności. Stanie się Kopciuszkiem wyproszonym z balu. Bohaterka nie bez przyczyny jest właśnie striptizerką, czyli przedstawicielką zawodu często stygmatyzowanego i niestałego; profesji, której trwanie zależne jest od hojności i popularności wśród często znudzonych swoimi rodzinami czy codziennością klientów. Anora nie doświadcza miłości, ale jest z nią w stałym kontakcie – jej ciało staje się sprawnym narzędziem w spełnianiu zachcianek, lecz są to uciechy ulotne, chwilowe, nietrwałe. Gdy więc ktoś oferuje jej namiastkę stagnacji w postaci wizji jakże banalnego, ale jakkolwiek definitywnego małżeństwa, łatwo pomylić to z czymś więcej niż impulsywnym aktem ekspresji zblazowanego młodzieńca, który uracza się w obcym kraju kolejnymi bodźcami jakby to były łakocie w sklepie z cukierkami (co ma tu zresztą nawet swoje dosłowne przedstawienie w jednej ze scen). Lecz za każdym takim bezrefleksyjnym zachowaniem kryje się prawdziwy człowiek, o czym dobitnie daje nam znać Mikey Madison, której postać uosabia wiele z myśli przewodnich filmu.

Anora nie bez przyczyny ma taki właśnie tytuł – choć to frazes, to bohaterka Mikey istotnie jest bijącym sercem całego metrażu. To postać, która czerpie siłę ze swojej niezależności i nie pozostaje bierna wobec przeciwności losu, przez co łatwo z nią sympatyzować i dostrzec w niej znacznie więcej, niż tylko uwspółcześniony archetyp „księżniczki”. Anora, z racji swojego zawodu, nie należy do wstydliwych, a sytuacja życiowa pozwoliła jej zbudować tak silny charakter, że jest to bohaterka do samego końca stawiająca na swoim – nawet wtedy, gdy staje się niejako marionetką w dłoniach rosyjskiej „rodziny królewskiej. Zarówno Baker, jak i wcielająca się w rolę Anory Mikey nadają głównej bohaterce wiele kolorytu i niuansów, a jej ekranowa prezencja – w której dużą rolę odgrywają też cielesność, wulkaniczna energia i podskórny, niewypowiedziany ból – składają się na jedną z najlepszych kobiecych ról tego roku. 

Yura Borisov jako Igor, jeden z najjaśniejszych punktów drugiego planu

Można by napisać jeszcze wiele – że Anora to przezabawna komedia, co jest dużą zasługą drugiego planu (szczególnie postaci Karrena Karaguliana i Yury Borisova, czyli wspomnianych wcześniej “oprychów”); że Baker, jak to ma w zwyczaju, bezbłędnie reżyseruje obsadę, wydobywając ze swoich postaci i interakcji między nimi wiele niejednoznaczności czy to, że sporo tu baśniowej symboliki, która na zasadzie kontrastu uwypukla absurdy zastanej rzeczywistości (jak pierścionek zaręczynowy, który oderwany od kontekstu nadal stanowi token miłości oraz znaczenie imienia głównej bohaterki). To film energiczny (w soundtracku znajdziemy m.in. t.A.T.u czy DMX), ale jednocześnie piękny w swojej wrażliwości – nawet, jeśli wrażliwość ta, jak w prawdziwym życiu, wiecznie musi mierzyć się z kiczem i blichtrem. Wreszcie – to film o tym, jak faktycznie, w głębi duszy czuje się księżniczka, której całe życie – choć wcale nie musiało – upłynęło pod znakiem oczekiwania na obiecanego księcia. Sean Baker tworzy obraz kompletny, a jego bohaterowie,  zwłaszcza Anora, po raz kolejny stanowią jedyne w swoim rodzaju ekranowe odzwierciedlenie połączenia wielu zakończeń nerwowych skrajnych od siebie emocji. Emocji, które w rękach tak utalentowanego reżysera w wielu scenach niemalże eksplodują, pozostawiając nasze twarze z dymem po niespodziewanym wystrzale.

Ocena: 9/10

Zobacz również: Siła i honor! Gladiator II [RECENZJA]

Podobał Ci się artykuł? Udostępnij!

Facebook
Twitter
Pocket
0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments

O Autorze

Picture of Robert Solski

Robert Solski

Student czwartego roku polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim i eskapista, który tak samo jak filmy pożera książki, a ostatnio też coraz częściej gra – i wirtualnie, i planoszowo. Stara się oglądać jak najwięcej kina niezależnego, usilnie jednak przeszkadza mu w tym słabość do blockbusterów i seriali. Lubi pisać o wszystkim, co go otacza – zwłaszcza o popkulturze.

Kategorie

Rodzaje Wpisów

Najnowsze Wpisy