Oficjalnie dotarliśmy do zwieńczenia 4. fazy Marvel Cinematic Universe, za sprawą filmu Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu. Wokół produkcji toczyło się wiele dyskusji i zapewne nie jeden fan skreślił film po tym, jak Kevin Feige i Ryan Coogler (reżyser) zdecydowali, że w sequelu nie powróci postać T’Challi. W króla i tytułową Czarną Panterę wcielał się Chadwick Boseman, który zmarł na raka w 2020 roku. Zarówno film Czarna Pantera, jak i kreacja Bosemana, do tej pory są postrzegane jako kulturowy kamień milowy. Do kina udałem się z jednym ważnym pytaniem: czy Ryan Coogler, który był również przyjacielem zmarłego aktora, obroni swoją decyzję o braku recastu? Zachęcam do dalszej lektury recenzji, ale odpowiem już teraz – obronił.
– RECENZJA NIE ZAWIERA SPOILERÓW –
W kontynuacji „Czarnej Pantery” Wakanda staje przed zupełnie nowym wyzwaniem. Po tym ,jak T’Challa zdecydował się ujawnić istnienie swojej ojczyzny i po śmierci wspomnianego króla, Wakanda, czy raczej vibranium, staje się obiektem zainteresowania amerykańskich władz. Na pierwszy plan wysuwają się królowa Ramonda oraz Shuri. Ta pierwsza, odpowiedzialna za królestwo, zmaga się z politycznymi zagrywkami Amerykanów i innych państw, które nie omieszkają podstępem sięgnąć po rzadkie złoża. Wcześniej ma miejsce również pożegnanie zmarłego króla. Wakanda jest rozdarta.
Pierwsze skrzypce grają w filmie fenomenalna Angella Bassett jako Ramonda oraz Letita Wright jako Shuri. Bohaterki, które w pierwszej części pełniły rolę drugoplanowych postaci. Charyzma jaką emanuje Ramonda, jej smutek i odwaga sprawiły, że ciężko sobie wyobrazić ten film bez niej. Kluczowa dla historii jest natomiast Shuri. Zrozpaczona i uciekająca od tego co przypomina jej o bracie, ucieka przed tradycją, odcina się od kulturowego znaczenia Czarnej Pantery dla Wakandy. Jej upór i złość na cały świat bardzo ją buduje. Jest ona zdecydowanie bardziej charakterna i ciekawa, niż w poprzednim filmie.
Namor to badass. Jego pojawienie się oczywiście wiele namieszało w myśl znanego dotąd porządku świata. Kiedy pojawiały się pierwsze zdjęcia czy zwiastuny promujące produkcję, nie byłem fanem stylistyki Majów, zarówno jeśli chodzi o kreację antagonisty, jak i jego królestwa. Natomiast w filmie wspomniana stylistyka wypada wyśmienicie. Namor (Tenoch Huerta) prezentuje się nieprzeciętnie, podobnie jak reinterpretacja Atlantydy, czyli Talokan – królestwo Namora. Oczywiście rola nowego w MCU bohatera jest ekstremalnie istotna, pomimo czasu ekranowego, który dostał. Odnoszę wrażenie, że w ramach niespełna 3-godzinnej produkcji, twórcy mogliby nam zaoferować nieco więcej tego bohatera. Może wtedy nieco bardziej by mnie do siebie przekonał. Niestety, jego kreacja to coś, co wyróżnia go najbardziej. Jest natomiast bardzo generyczny, jeśli chodzi o portret charakterologiczny. Wyświechtane i patetyczne teksty bohatera nie pomagają w pełnym zaangażowaniu się w jego tragizm i motywacje. Mimo to, uważam jego debiut za udany. Głównie ze względu na bezpośredniość. Na szczęście twórcy postanowili najpierw przedstawić nam bohatera, jego bezczelność i charyzmę, a dopiero potem historię i motywację. Tylko szkoda, ze to drugie w sposób tak przewidywalny i, jak wspomniałem, generyczny. Za to królestwo Namora – Talcon – zostało zarysowane perfekcyjnie. Sceny je przedstawiające nie są zbyt liczne, ale każda jest epicka. Ogromne brawa dla twórców], za decyzję o odcięciu się od zakorzenionego już w popkulturze sposobu przedstawiania podwodnego królestwa. Reinterpretacja Atlantydy w wykonaniu MCU jest jednym słowem fantastyczna. Mam nadzieję, że szybko powrócimy do tego świata.
Z politycznego punktu widzenia, Wakanda jest obecnie najważniejszym państwem w świecie MCU. W innych aspektach jej znaczenie zostało jednak okropnie spłycone. Piję tutaj głównie to militarnych możliwości państwa. Ogromna potęga, przedstawiona (głównie) w filmie „Avengers: Wojna bez granic”, została zniwelowana na potrzeby fabuły i w żaden sposób ta decyzja twórców się nie broni. Wojownicy Namora wchodzą do stolicy jak do siebie, a obywatele Wakandy nie są w stanie im się postawić. Czego konsekwencje są oczywiście tragiczne.
Postacie drugoplanowe jak Okoye (Danai Gurira), Nakia (Lupita Nyong’o) czy Riri Williams (Dominique Thorne) są bezbarwne i nużące. Nakia, która pojawia się dopiero gdzieś w połowie filmu, jest zdecydowanie nudniejszą wersją samej siebie z pierwszego filmu, a jej decyzje (w zasadzie jedna, najistotniejsza) jest pochopna i niezrozumiała. Pcha historię do przodu, ale jej wątek nie jest angażujący. Okoye, podobnie jak Namor, jest bardzo patetyczna. Riri Williams debiutuje fenomenalnie. Bardzo niespodziewanie i ciekawie. Natomiast jej rola w całej historii bardzo szybko zostaje spłycona.
CGI, jak to ostatnio w MCU bywa, pozostawia nieco do życzenia. Jest lepiej niż np. w czwartym Thorze, ale wciąż daleko do ideału. Sceny walki są zwyczajnie nudne. Poza kiepską charakteryzacją potyczek, bardzo często są one słabo widoczne, bo Marvel uwziął się, że jak bohaterowie biją się w nocy, to jest ciekawiej. Otóż nie. Na szczęście ostateczna walka Namora z Czarną Panterą wypada fenomenalnie. Poza bardzo dobrą realizacją, wyraźne są motywacje bohaterów. Choć przedstawione w przypadku Namora w nudny sposób, to jednak jasne. Widać, że obie strony mają za co walczyć, są przekonani do swoich racji. Każdy oddany cios wciskał mnie w fotel coraz bardziej.
Podobnie jak wiele innych scen. Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu ma wiele momentów, w których zatrzymujemy się na chwilę. Daje nam odetchnąć. Wiele z tych momentów jest oczywiście związana z Chadwickiem Bosemanem, któremu film oddaje hołd. Jednak co najważniejsze – film nie żeruje na zmarłym aktorze. Reżyser nadał temu, prawie 3-godzinnemu seansowi, idealne tempo.
Zalety
- Film nie żeruje na śmierci Chadwicka
- Tempo
- Shuri, Ramonda i Namor (mimo wszystko)
- Finał
- Muzyka
Wady
- Namor czasami zbyt patetyczny
- Postacie drugoplanowe
- Spłycenie potęgi Wakandy