W ostatnich dniach, wraz z zakończeniem edycji online, dobiegła końca tegoroczna edycja Międzynarodowego Festiwalu Filmowego Nowy Horyzonty – największej filmowej imprezy w Polsce, na stałe zadomowionej na terenie Kina Nowe Horyzonty we Wrocławiu. Przez dziesięć dni, od 21 do 31 lipca, kinomaniacy z całego świata mogli wybierać spośród ponad dwustu propozycji repertuarowych, które nierzadko uatrakcyjnione były wyjątkowymi spotkaniami z twórcami, a dla tych, którzy z różnych powodów nie pojawili się stacjonarnie we Wrocławiu (lub po prostu było im mało) przygotowana została – już po raz trzeci – platforma wirtualna, za pomocą której mogli oni uczestniczyć w Nowych Horyzontach zdalnie (wersja online oferowała dostępy w od 21 lipca do aż 7 sierpnia, czyli ubiegłej niedzieli).
Nowe Horyzonty to zawsze wydarzenie oczekiwane przeze mnie z utęsknieniem – korytarz przepełniony entuzjastami, którzy, podobnie jak ja, na ponad tydzień wyłączają się z codziennego życia, aby celebrować ruchome obrazy na dużym ekranie nierzadko kosztem sił witalnych czy snu, to coś, co na stałe zapisuje się nie tyle co w pamięci, ale i w sercu każdego uczestnika festiwalu. Podczas tegorocznej edycji festiwalu odbyłem łącznie 42 seanse – 36 stacjonarnych i 6 online – podczas których niejednokrotnie przechodziłem emocjonalne katharsis, zachwycałem się pomysłowymi wizualiami czy popadałem w refleksję na zaproponowany przez danego reżysera temat. W niniejszym artykule przedstawię pięć najlepszych filmów – oczywiście, w moim subiektywnym odczuciu – prezentowanych podczas tegorocznej, 22. edycji wrocławskiego tryumfu kina niezależnego.
WAŻNE! Niektóre z filmów (takie jak np. „Zdarzyło się”) miały swoją polską premierę na innych festiwalach, lecz z racji, że jest to moja osobista lista, kieruję się w pierwszej kolejności tym, co sam miałem okazję obejrzeć na Nowych Horyzontach 2022 po raz pierwszy.
Produkcje wymienione są bez kolejności – każdą uznaję za bardzo dobrą i traktuję mniej więcej na równi, nie czułem więc potrzeby wprowadzać hierarchii. Niektóre z filmów w najbliższych miesiącach trafią do kinowej dystrybucji, więc miejcie oczy szeroko otwarte!
MFF Nowe Horyzonty 2022 – najlepsze filmy, jakie miałem okazję obejrzeć na festiwalu
Zdarzyło się / L’Événement, reż. Audrey Diwan
Data premiery kinowej: 28 października (dystrybucja: Best Film)
Kraj produkcji: Francja
Zwycięzca zeszłorocznego festiwalu w Wenecji, „Zdarzyło się” to poruszająca historia młodej studentki, Anne, która zachodzi w nieplanowaną ciążę. Dziewczyna, zmartwiona o swoją uniwersytecką karierę, szuka sposobu na poradzenie sobie z nową sytuacją – antyaborcyjna polityka Francji lat 60. nie jest jednak jej sojusznikiem. Anne będzie musiała zmierzyć się nie tylko z nieprzychylnym nastawieniem lekarzy, których odwiedzi, ale i społecznym ostracyzmem wobec kobiet takich jak ona: kobiet, którym łatwo narzucana jest łatka zwyrodniałych dzieciobójczyń. Główna bohaterka zmuszona będzie odnaleźć się w nieczułym świecie, gdzie nie ma miejsca na indywidualne przypadki, a seksualne tabu jest jednoznaczne i wszechogarniające.
Trudno nie docenić roli takiego filmu jak „L’événement” we współczesnym świecie, gdzie tematyka aborcyjna wciąż budzi sporo kontrowersji, zwłaszcza ze względu na podejście do tego tematu nie tylko w naszym rodzimym kraju, ale i np. w ostatnim czasie również w Stanach Zjednoczonych. To jednak nie główny powód, dla którego umieszczam film Diwan na mojej liście: jest nim przede wszystkim bezpośredniość, wiarygodność i dosadność w ukazaniu rozpaczliwej sytuacji, w jakiej znalazła się pozbawiona samej sobie jednostka. „Zdarzyło się” nie stroni od obrazowości, a sposób, w jaki kamera podąża za Anne niejednokrotnie przywodzi na myśl mrożące krew w żyłach dreszczowe. Bo tym właśnie jest życie w opresyjnym systemie – niekończącym się dreszczowcem, co reżyserce udało się uchwycić znakomicie. Warto również wspomnieć o odtwórczyni roli protagonistki – Anamaria Vartolomei ciągnie film na swoich barkach i gdyby nie jej zaangażowanie, całość niekoniecznie balansowałaby tak sprawnie na granicy autentyczności. Świetna rola.
Pacifiction / Tourment sur les îles, reż. Albert Serra
Data premiery kinowej: nieznana; najpewniej 2023 (dystrybucja: Stowarzyszenie Nowe Horyzonty)
Kraj produkcji: Hiszpania, Niemcy, Francja, Portugalia
„Pacifiction” to moje pierwsze spotkanie z kinem Alberta Serry i już teraz wiem, że zdecydowanie nie ostatnie. Blisko trzygodzinny obraz potrafi zmęczyć, ale trudno wskazać mi film, którego pojedyncze, klimatyczne sceny tak wyraźnie wyryłyby się w mojej pamięci na długo po festiwalowym seansie. „Tourment sur les îles” przenosi nas na Polinezję Francuską, gdzie towarzyszymy enigmatycznemu De Rollerowi – Wysokiemu Komisarzowi Republiki zarządzającym archipelagiem w imieniu francuskich władz. De Roller, jako pośrednik między Francją a miejscową ludnością, przez dwie godziny i czterdzieści dwie minuty prowadzi przede wszystkim dyplomatyczne rozmowy z mieszkańcami wyspy, których zaniepokoiły pogłoski o wznowieniu przez „kraj matkę” prób nuklearnych na terenie Polinezji. Rozmowy te odsłaniają nie tylko poszczególne charaktery zarówno tubylców, jak i francuskich wysłanników, ale również ukryte za nimi nastroje charakteryzujące ludzi pod jarzmem bezwzględnego kolonizatora.
Film Serry jest przede wszystkim bardzo magnetyczny i nastrojowy, a w swojej końcowej części: onirycznie eksperymentalny. To wariacja na temat politycznego thrillera, w którym niejednoznaczność głównego bohatera cały czas trzyma widza w niepewności, a wszystko to na tle wielu malowniczych, słonecznych kadrów. „Akcja” (jeśli można to tak nazwać) rozwija się żółwio, ale nie to jest tutaj najważniejsze; najważniejsza jest forma, w którą obrana jest cała opowieść, forma niejednokrotnie lawirująca na granicy snu i jawy w wysoce oryginalny, nietuzinkowy sposób, z którym nie zmierzyłem się nigdy wcześniej. „Pacifiction” zwyczajnie nie wychodzi z głowy, a w festiwalowym szale, gdzie odhacza się produkcję za produkcją, to najważniejsza możliwa rekomendacja – zwłaszcza, że wszystkie środki formalne film wykorzystuje przede wszystkim w celu opowiedzenia historii o faktycznej, nie eksplorowanej zbyt często we współczesnym kinie lokalizacji i wiążącej się z nią sytuacji politycznej.
Odbicie / Vidblysk, reż. Valentyn Vasyanovych
Data premiery kinowej: nieznana (brak dystrybutora)
Kraj produkcji: Ukraina
„Odbicie” jest jak mocny cios, który spada z zaskoczenia i odbiera nam wolę walki; Valentyn Yasyanovych snuje historię o stracie, bólu, samotności i traumie w sposób bardzo minimalistyczny, ale dobitny i filmowo angażujący. Zwłaszcza przez kontekst ostatnich miesięcy, akcja „Odbicia” rozgrywa się bowiem w 2014, niedługo po rosyjskiej aneksji Krymu. Poznajemy Serhija – ukraińskiego chirurga, który decyduje się wcielić w szeregi armii, i na skutek niefortunnego zbiegu wypadków trafia do niewoli. Prawdziwą próbą nie będzie jednak przeżycie więziennego piekła, a dopasowanie się do dnia codziennego po jego zakończeniu, gdy zespół stresu pourazowego skutecznie wypacza nie tylko powrót do codziennych obowiązków, ale i spędzanie czasu z własną rodziną.
W „Odbiciu” zaimponowało mi przede wszystkim prosta, lecz miażdżąca w przekazie metaforyzacja oraz szerokie kadry, które – jak na spotkaniu powiedział Valentyn – umożliwiają widzowi dokonanie „własnego montażu w głowie” poprzez skupienie na tym, co on sam uzna w danej scenie za najważniejsze do śledzenia wzrokiem. Film Yasnyanovycha w samych podstawach nie jest niczym oryginalnym, ale tak sprawne i empatyczne opowiedzenie losów straumatyzowanego człowieka wplątanego w wir okrucieństwa w filmowym medium jest czymś w kinie bardzo rzadkim – zwłaszcza w obecnej chwili, gdy produkcje wojenne często stawiają przede wszystkim na przebodźcowanie widza przez jak najwierniejsze przedstawienie najmniejszych szczegółów walk. Druga połowa „Odbicia” upływa pod znakiem bezradności i przygnębienia, mimo tego reżyser – na szczęście – nigdy nie ucieka się do emocjonalnych szantaży, przez co bijąca z ekranu emocjonalność zawsze pozostaje szczera.
W proch się obrócisz / Yin Ru Chen Yan, reż. Ruijun Li
Data premiery kinowej: nieznana (brak dystrybutora)
Kraj produkcji: Chiny
Pierwszy film nieznanego mi wcześniej Riujina Li po ośmiu latach przerwy to idealne zobrazowanie popularnego powiedzenia „małe, wielkie kino”. „W proch się obrócisz” koncentruje się na postaciach Ma i Guiying – zaaranżowanego małżeństwa, którzy rozpoczynają wspólne, rolnicze życie na terenie północno-zachodnich Chin. Spisani przez swoje środowisko na straty, Ma i Guiying nieoczekiwanie znajdują wspólny język i bliskość we wzajemnym towarzystwie, co zakłócone zostaje przez nową politykę władz w dotyczącą wsi i psychiczny uraz, jaki wywarło na nich życie w ubóstwie i odtrącenie przez otoczenie. To prosta, przejmująca historia o ludzkiej egzystencji i budowaniu swojego miejsca na świecie, które – jak w przypadku Ma i Guiying – jest zadaniem karkołomnym, ale nie niemożliwym, jeśli tylko będziemy starannie i cierpliwie stawiać cegłę na kolejnej cegle; dosłownie i w przenośni.
Gdy głównemu bohaterowi zaproponowane zostaje mieszkanie komunalne, Ma, robiąc wielkie oczy do reportera, pyta go, gdzie w takim razie zamieszkają jego zwierzęta. I o tym również jest „W proch się obrócisz” – o niemożliwości dopasowania się do dynamicznego świata, który notorycznie oczekuje od nas mniejszych i większych poświęceń. I o prostych ludziach, którzy w tym samym świecie usiłują pozostać wierni sobie i swoim przekonaniom, nawet jeśli pozornie ich życie polega na prostym dotrwaniu do kolejnego dnia.
W trójkącie / Triangle of Sadness, reż. Ruben Östlund
Data premiery kinowej: 20 stycznia 2023 (Gutek Film)
Kraj produkcji: Francja, Wielka Brytania, Szwecja, Niemcy
Tegoroczny zwycięzca Złotej Palmy spełnił pokładane w nim nadzieje – „W trójkącie” Östlunda nie tylko podobało mi się bardziej niż „The Square”, ale i zdecydowanie wyróżniło się podczas wszystkich innych produkcji na tegorocznej edycji festiwalu. Wynika to z faktu, że dawno nie miałem przyjemności oglądać tak sprawnej gatunkowej mieszanki, gdzie celnie wymierzona satyra – i idący za nią komentarz społeczny – wywołuje nie tylko salwy śmiechu (choć operuje humorem często nad wyraz prostym), ale i niebanalną refleksję na temat natury ludzkiej. Łatwo stwierdzić, że „Triangle of Sadness” celuje przede wszystkim w wyśmianie najbogatszych, mam jednak wrażenie, że zamiar reżysera jest znacznie bardziej ambitny – zwłaszcza przez końcowy akt, który nie bez powodu przypomina nieco sytuację rodem z „Władcy much”.
Ale nie wychodźmy za daleko. Punktem wyjścia fabuły jest kosztowny rejs, na który udają się m.in. Carl i Yaya – para będących w burzliwej relacji nowobogackich millenialsów. To właśnie podczas wakacyjnej wycieczki wyeksponowane zostaną nie tylko wewnętrzne kompleksy Carla na temat roli mężczyzn we współczesnym społeczeństwie, ale i obłuda Yayi wynikająca z postrzegania przez nią świata tylko za pośrednictwem aparatu w swoim Iphonie. Wszystko to zostaje oblane komediowym sosem, gdzie odwołania do polityki mieszają się z bezczelnym slapstickiem, a całość doskonale uzupełniają wyśmienicie przegięte role Woody’ego Harrelsona i Dolly De Leon. Seans obowiązkowy!