Seria filmowa skupiona wokół tytułowego „Obcego” to jedna z najbardziej ikonicznych franczyz kina akcji i horroru. I gdy zdawało się, że ostatnie odsłony w reżyserii Riddleya Scotta, czyli „Prometeusz” (2012) i „Obcy: Przymierze” (2017) nieco odciągnęły postać ksenomorfa od mainstreamu przez swój przypowieściowy charakter, do gry wkroczył umiłowany w kinie grozy i gore Fede Álvarez. Wyreżyserowany przez niego „Obcy: Romulus” czerpie garściami z korzenii ponad czterdziestoletniej serii, ale nie zabrakło w nim również powiązań ze współczesnymi dziełami kultury z alienowego medium. Tym samym otrzymujemy film, który w swoich założeniach ma nie tylko usatysfakcjonować fanów, ale również w atrakcyjny sposób przedstawić kosmiczne zmagania z ksenomorfem nowemu pokoleniu odbiorców. Czy Álvarez, który wskrzesił już na kinowe ekrany „Martwe zło” (2013), wyszedł zwycięsko ze starcia z ósmym pasażerem Nostromo?
Akcja „Romulusa” rozgrywa się pomiędzy pierwszym filmem a „Obcym: Decydujące starcie” Jamesa Camerona. Główna bohaterka Rain (Cailee Spaeny) to osierocona farmerka w Jackson’s’ Star, kolonii Weyland-Yutani, która od lat walczy o transfer do sąsiedniego systemu Yvaga. Gdy jej wniosek po raz kolejny zostaje odrzucony, Rain ulega namowom Tylera (Archie Renaux), Key (Isabela Merced), Bjorna (Spike Fearn) i Navvaro (Aileen Wu) i w towarzystwie rodzinnego androida Andy’ego (David Jonsson) wyruszają na pokład porzuconej stacji kosmicznej. Rain i jej przyjaciele – zdeterminowani, by raz na zawsze zostawić za sobą znienawidzone Jackson’s – nie zdają sobie jednak sprawy, że miejsce, które ma służyć im za transport do nowego świata, skrywa wielką tajemnicę i niechcianego, drapieżnego pasażera.
Rutyna Weyland-Yutani
Już początkowe minuty filmu są bardzo obiecujące pod kątem światotwórstwa. Podążając rutyną Rain i Andy’ego, widz otrzymuje wgląd w codzienność mieszkańców kolonii Weyland-Yutani, co jest dla tej serii ciekawym i potrzebnym powiewem świeżości. Podczas gdy filmy z Ripley zlokalizowane były znaczną większość czasu we wnętrzach statków i podążały za profesjonalnymi podróżnikami (a „Przymierze” i „Prometeusz” w swoim pompatycznym rozmachu nie znajdowały raczej czasu na optykę „maluczkich”), „Romulus” od samego początku sytuuje się bokiem względem głównej serii niczym „Łotr 1” dla głównego nurtu „Gwiezdnych wojen”. Takie usytuowanie jest bardzo atrakcyjne dla seansu – dzięki niemu nowi widzowie mają niski próg wejścia, a starzy wyjadacze otrzymują świeżą i pełną smaczków perspektywę cywili.
Również nowym bohaterom, z Rain na czele, od samego początku łatwo kibicować – nie są oni bowiem wprawionymi w boju żołdakami, a nastolatkami pragnącymi wydostać się z opresyjnego reżimu korporacji i ujrzeć choć zarys migoczącego w oddali słońca. Co prawda nie jestem tak dużym przeciwnikiem ostatnich dwóch „Alienów”, jak niektórzy (ba, „Przymierze” uznaję za udaną i wręcz niedocenioną odsłonę), ale nawet ja przyjąłem z ulgą fakt, że Álvarez w swoim „Obcym” zdecydował się postawić na nieidealnych i młodszych bohaterów. Dzięki temu od samego początku łatwo ich polubić, zwłaszcza, że zostają nam przedstawieni w przekonującym i odwołującym się do oryginału świecie dalekiej przyszłości, gdzie – mimo znacznego postępu technologicznego – korporacyjny wyzysk ludzkości ma się lepiej niż kiedykolwiek wcześniej.
Echa Sewastopolu
Do bohaterów jeszcze wrócimy – teraz przejdźmy do lokacji, czyli placu zabaw przeznaczonego do zabawy w kotka i myszkę z ksenomorfem. Na szczęście pod tym względem Álvarez zdecydowanie odrobił zadanie domowe pozostawione przez poprzedników. Po lukratywnym wprowadzeniu, wesoła gromada ląduje na stacji, gdzie badano pozostałości Obcego po tym, jak po wystrzeleniu w przestrzeń kosmiczną opuścił on Nostromo. Tym samym scenariusz powstały przy współpracy reżysera z Rodo Sayaguesem dobrze dopasowuje się do dotychczasowego kanonu, opowiadając historię osadzoną między dwiema pierwszymi odsłonami cyklu. To, że jest to bardzo owocny fabularny punkt wyjścia, udowodnili nam już wcześniej twórcy gry „Alien: Isolation”, do której „Romulus” również bardzo chętnie nawiązuje. Główna lokacja filmu naszpikowana jest mniejszymi i większymi wizualnymi referencjami zarówno do oryginalnego Nostromo, jak i znanego z „Izolacji” Sewastopolu. Dzięki temu fani „Obcego” szybko poczują się tu jak w domu – pokład Corbelana, na który składają się dwie części, Romulus i Remus, pełen jest analogowych terminali, zielonych świateł czy charakterystycznych telefonów alarmowych.
Wizualnie „Obcy: Romulus” zdecydowanie spełnia więc swoje zadanie w zakresie zbudowania interesującej lokacji, na której ma rozegrać się się walka na śmierć i życie. Zdjęcia Galo Olivaresa doskonale obrazują klimat futurystycznego zaszczucia, jednocześnie nigdy nie wpadając w pułapkę przesadnej ciemności. Przeciwnie – na Romulusie jest kolorowo, z przewagą znanej z plakatu purpury, ale to nie znaczy, że na statku brakuje nastroju mroku i niepokoju. Klimat utrzymany jest gdzieś pomiędzy oryginałem Scotta a sequelem Camerona – sceny skradankowe często przeplatywane są kreatywną i widowiskową akcją, dzięki czemu całościowe tempo filmu jest żywe i wciągające. Duża w tym zasługa fenomenalnej elektronicznej muzyki Benjamina Wallfischa, której przedsmak otrzymaliśmy już w zwiastunach. I choć szkoda, że scen żywcem z horroru jest tu zaledwie kilka (z czego jedna, odwołująca się do umiejętnego operowania dźwiękiem, wręcz wybitna), to ciężko nie docenić tak widowiskowo i wizualnie satysfakcjonującej akcji. Sam Riddley Scott stwierdził, że w „Romulusie” przede wszystkim dużo się dzieje – po seansie mogę potwierdzić, że nie były to słowa rzucane na wiatr.
Ósmy pasażer Romulusa
Fede Álvarez nie chciał tylko zrobić kolejnego filmu o Obcym – jego nadrzędnym celem ewidentnie było stworzenie listu miłosnego do franczyzy, który jednocześnie będzie udanym thrillerem samym w sobie. Tym samym urugwajski reżyser przyszedł na plan nie tylko z pomysłem na odświeżenie serii, ale również z wizualizacją niewidzianych wcześniej w „Alienie” scen akcji. Na pierwszy plan przebija się zdecydowanie kreatywna zabawa grawitacją, co znacznie urozmaica potyczki z kosmicznym przybyszem. Sam Obcy jest w „Romulusie” mniej opresyjny i sprytny, niż można by się tego spodziewać, ale nie odbiera mu to splendoru, gdy już się pojawia na ekranie. Reżyser, wykorzystując miks estetyk z pierwotnych i współczesnych odsłon cyklu, kreuje swój własny, autorski wizerunek kosmity, którego wizualna groza miesza się z cielesną nieprzewidywalnością. Co ciekawe, znalazło się w tym wszystkim nawet miejsce na odwołania do mitologii bestii zarysowanej przez Riddleya Scotta w „Prometeuszu”.
Same starcia ogląda się świetnie przede wszystkim ze względu na spryt (no, przynajmniej niektórych) bohaterów. Rain, grana przez podbijającą w ostatnich miesiącach kina Cailee Spaeny, ma w sobie trochę z Ripley – jest sprawcza i zaradna, co prowadzi do szybkiej orientacji w lokacji i zdecydowanych działań. Syntetyk Andy (w tej roli doskonały David Jonsson) przyciąga z kolei uwagę widza swoim rozdwojeniem między zachowaniami wyrachowanego, nieczułego androida, a zagubionego i troskliwego opiekuna Rain. Pozostali bohaterowie co prawda wypadają scenariuszowo dosyć płasko, ale również zaliczają udane i naturalnie odegrane sceny. Tak jak np. Isabela Merced, która notuje w „Romulusie” kolejny z urzędu udany występ drugoplanowy (jej agent zdecydowanie zasługuje na premię). To, do czego nie jestem z kolei dosyć przekonany, to cyfrowe wskrzeszenie pewnego bohatera z jedynki – fanserwis ma się dobrze, ale mam moralne zastrzeżenia do tego typu praktyk, zwłaszcza w momencie, gdy fabuła zupełnie tego nie wymaga i jest to po prostu tania i niepotrzebna zagrywka. No, ale cóż – Disney najwyraźniej nie potrafi się powstrzymać.
Nostalgia wyssana z mlekiem matki
„Obcy: Romulus” doskonale ujmuje istotę dotychczasowych dzieł kultury różnych mediów o Obcym, będąc pewnego rodzaju składanką „największych hitów” ponad czterdziestoletniej kariery ksenomorfa na ekranach kin czy kart komiksów. Czy to jednak udany film sam w sobie? Zdecydowanie tak, choć żałuję, że reżyser nie pokusił się o jeszcze więcej autorskiego wkładu w znaną formułę. Zwłaszcza wgląd w mechanizmy kolonialne Jackson’ Star pozostawia sporo niewykorzystanego potencjału, tym bardziej, że mówimy o nowej odsłonie jednej z najważniejszych dla kina rozrywkowego serii science-fiction. Dodatkowe 15-20 minut metrażu poświęcone na rozbudowanie autorskich, a nie wtórnych pomysłów, zdecydowanie nie zaszkodziłoby całości, tym bardziej, że zaproponowane ponad 40 lat temu pomysły Riddleya Scotta, Dana O’Bannona i Ronalda Shusetta mogłyby zyskać na aktualizacji i adaptacji pod obecny kontekst społeczny (nawiasem – liczę, że w takim właśnie kierunku ze swoim „Alien: Earth” podąży Noah Hawley).
Liczne nawiązania w „Romulusie” cieszą, choć momentami mogą wydawać się już nieco zbyt nachalne – pewne ikoniczne one-linery zdecydowanie nie były konieczne, nie w ustach tych konkretnych postaci. Klamra kompozycyjna również jest zbyt banalna; bardzo szybko możemy się domyślić, w jakim konkretnie momencie zakończy się historia. Momentami życzyłbym sobie, aby Fede więcej czasu poświęcił bohaterom własnego dzieła niż spoglądał w przeszłość. Boli to o tyle, że reżyser zdecydowanie ma w rękach wszystkie potrzebne narzędzia, aby zupełnie samodzielnie kreować kolejne kompetentne historie w tym świecie. W tej perspektywie „Obcy: Romulus” jawi się jako rozgrzewka przed daniem głównym, która ma za zadanie udobruchać panów w garniturach i bezpieczną, wyssaną z mlekiem matki nostalgią na nowo wprowadzić do kin postać ikonicznego drapieżcy. Z drugiej strony – każdej serii życzyłbym tak doskonale zrealizowanych rozgrzewek, zwłaszcza pod kątem wizualnej jakości i elektryzującej akcji.
Zobacz również recenzję pisaną z perspektywy osoby, która nie ma do serii tyle sentymentu, co ja: „Obcy: Romulus” jest dobrą reklamą dla całej franczyzy [RECENZJA]