Piękni lśniący ludzie to jeszcze nie my. Druga powieść w karierze Michaela Grothausa opowiada o wcale nie tak odległej przyszłości, w której rozwój AI zagwarantował tyle samo ułatwień, ile stworzył problemów. Akcja książki dzieje się w Japonii, którą poznajemy z perspektywy młodego amerykańskiego geniusza, Johna, mającego właśnie podpisać kontrakt na kod do aplikacji tłumaczeniowej. W tle rozgrywa się wojna pomiędzy USA a Chinami, w której bronią coraz rzadziej są karabiny i bomby, lecz stają się nią fake-newsy i deep-fake’i. Jednak ten konflikt, przynajmniej na razie, nie zajmuje myśli Johna. Główny bohater książki poznał właśnie piękną japonkę i jej przyjaciela, byłego zapaśnika sumo, a także niezwykłego psa.
Wszystko, co mam przed sobą, wygląda jak inny świat, na co dzień ukryty przed tym zwyczajnym.
Piękni lśniący ludzie wpisują się w podgatunek fikcji spekulatywnej. Michael Grothaus prawdopodobnie wykorzystał całe swoje życiowe doświadczenie, żeby napisać książkę, która będzie w realistyczny sposób tworzyła wizję nie tak odległej przyszłości. Po pierwsze – przez wiele lat był dziennikarzem, zaangażowanym m.in. w świat kina. Jego książkę czyta się jak gotowy materiał na scenariusz filmowy. Autor ma pojęcie na temat budowania napięcia, pisania dynamicznych dialogów i konsekwentnego uzupełniania wizji świata wewnętrznego. Jednak jego dziennikarskie zainteresowania wyraźnie skręciły w stronę nowoczesnych technologii. Pierwsze książki napisane przez Grothausa wcale nie były fikcją literacką, lecz literaturą faktu, poświęconą m.in. technologii deep-fake, a także publikacjom na temat cyberkultury pornograficznej. Wszystkie te wątki wyraźnie wybrzmiewają na stronach Pięknych lśniących ludzi. Chociaż pisarz nie waha się przed opisami programowania i dawkowaniem informacji na temat kodowania kwantowego, nie wymaga od czytelnika wiedzy specjalistycznej. Nawet sceny wchodzenia do systemu komputerowego są u niego poprowadzone z napięciem godnym sensacyjnych pościgów. Chociaż podstawowa wiedza na temat nowoczesnych technologii jest wskazana podczas lektury, nie jest wymagana w większym stopniu niż pobieżna świadomość na temat bieżących wydarzeń na świecie. Grothaus rozwija pojęcie wojny hybrydowej, demonstrując nam ją w praktyce z perspektywy neutralnego świadka. Chociaż John pochodzi z USA, jego rodzina zajmowała się pomocą humanitarną dla ofiar wojny w Angoli. Amerykański programista z ulgą przyjmuje fakt, że Japonia pozostaje oazą pokoju, chociaż nadal naznaczoną wspomnieniami II Wojny Światowej.
Jednak bez względu na to, jakiego doznali urazu, i bez względu na to, czy patrzymy na młodego chłopca czy starą kobietę, wszyscy hibakusha mają twarze przesłonięte tym samym potwornym cieniem. Tym cieniem, który pozostaje, kiedy świat się kończy.
Zanim John trafił przypadkiem do bistra, w którym zmieniło się całe jego życie, wolał odwiedzać tokijskie Starbucksy. Cały czas czujemy, że narrator jest w Japonii outsiderem. Jego ograniczona narracja ma swoje plusy i minusy. Zaletą dla nas może być to, że łatwiej nam będzie utożsamić się z bohaterem, który opowiada o świecie, który tak jak my, znał do tej pory jedynie za pośrednictwem mediów. To jednak sprawia, że każdy czytelnik, który liczył na czysty azjatycki klimat, lekko się zawiedzie. Autor dotyka lokalnej kultury, ale nie poświęca jej zbyt wiele uwagi. Mamy tutaj przebłyski na temat wiary w kami, ale nie stanowi ona trzonu opowieści. Michael Grothaus ma w gruncie rzeczy europejski sposób myślenia, a kreuje swojego bohatera na wzór amerykańskiego turysty, więc siłą rzeczy, nie może przedstawiać nam japońskiej rzeczywistości od wewnątrz. Narrator bywa zagubiony i odbija się od miejsc, które wydają mu się obce, docierając do punktów gastronomicznych na zatłoczonych ulicach jak do latarni na wzburzonym morzu. Za przewodnika mamy boty informacyjne, które zwłaszcza na początku książki, służą Johnowi jako formy objaśnienia zwyczajów i wskazania drogi. Czasami John wspomina, jakie różnice zauważa w funkcjonowaniu technologii w poszczególnych państwach, a ma podpisać kontrakt z japońskim gigantem Sony. Świat z książki Grothausa jest w kolejnej erze globalizacji, w której nieważne gdzie polecisz, spotkasz te same loga tych samych produktów, a najsmaczniejszym jedzeniem w Japonii są… hamburgery. Mimo to John czasami czuje się w Tokio jak Anglik w Nowym Jorku.
Miejscowe ulice są pełne kafejek z pokojówkami, klubów z idolkami, spelunek z botami i dwudziestopiętrowych sklepów sprzedających mangę, anime i wszystko, co wiąże się z J-popem.
Książka pisana jest z perspektywy pierwszo-osobowej, co staje się kłopotliwe, jeżeli tak jak w moim przypadku, czytelnik nie polubi głównego bohatera. Mój najważniejszy problem z Johnem jest taki, że może i jest inteligentny, ale na pewno nie jest bystry. To człowiek, który po spotkaniu przyjaciela w porze obiadu, przy zastawionym stole, z gorącą zupą przed nim i łyżką w dłoni, zamiast samemu dojść do oczywistych wniosków, zapyta go: „co będziesz teraz robił?” i poczeka, aż przyjaciel mu odpowie, że będzie właśnie jadł zupę. Pisarz najprawdopodobniej chciał w ten sposób przedłużyć intrygę, ale niedomyślność Johna jest wręcz irytująca. Bohater książki przez kilkadziesiąt stron głowi się nad zagadkami, błądząc po wszystkich możliwych rozwiązaniach, intencjonalnie pomijając to najbardziej oczywiste i prawidłowe wyjaśnienie tajemnicy, która dla czytelnika powinna być jasna od samego początku. Przy tym wszystkim, John przedstawiany nam jest jako amerykański diament programowania i geniusz nowoczesnych technologii. To bardzo niekonsekwentne, a wiek Johna także wydaje mi się przesadzony. To zaledwie 17-latek, który samodzielnie porusza się po Tokio, zdobywa niesamowite osiągnięcia i wpada w niebezpieczne intrygi. Może z jego niedojrzałości wynika mój drugi problem z tą postacią – chociaż John zmaga się z kompleksami, zachowuje się nie fair wobec całego świata. Ma problem z otyłością i jego niska samoocena wybrzmiewa w wewnętrznych monologach. A jednak, pomimo odczucia na własnej skórze jak to jest być dyskryminowanym z powodu nadwagi, w jednej ze scen nazywa swojego przyjaciela, byłego zapaśnika sumo, „hipopotamem”. Takich momentów nieuprzejmego zachowania jest u Johna wiele, a za każdym razem ma tę samą wymówkę: był w złym humorze. John nie ponosi odpowiedzialności za swoje małe wybryki i czasami zachowuje się w Tokio, jakby był głównym bohaterem gry komputerowej, niespecjalnie przejmującym się życiem wewnętrznym otaczających go NPC. Sam wiek bohatera również budzi skojarzenia z graczem, który stworzył swojego avatara, a do tego dochodzi jeszcze idealna japońska dziewczyna, którą chciałby zdobyć.
Neotnia jest jak marzenie każdego fana japońskich animacji. Akurat podczas pobytu w Tokio spotyka młodą dziewczynę, która pomimo swojego piękna zawsze była samotna, a poza tym ma złote serce i jest wolontariuszką w domu opieki. Jej doskonałość od razu wydaje się podejrzana… Do tego wspominany już przeze mnie zapaśnik sumo, Geoido, który nie zachowuje się w bistro jak jej szef, tylko ochroniarz. Im obu towarzyszy Inu, który jest psem, a psy są super, więc przykuwa uwagę wszystkich klientów, natomiast Johna bardziej interesuje tylko Neotnia. Po poznaniu dziewczyny, wszystko schodzi na dalszy plan i przez pewien czas książka wchodzi w formę młodzieżowego romansu. Śledzimy niezręczne próby zdobycia serca Neotnii, podczas których John wielokrotnie rozważa, czy na pewno powiedział i zrobił to, co należy. Ta nieco niewinna poświata jest charakterystyczna dla literatury coming-out of age i young-adult, więc wpisuje się także w te dzisiejsze trendy. Na korzyść Pięknych lśniących ludzi działa bardzo przystępna akcja opowiedziana wartkim językiem, który na pewno jest również zasługą polskiej tłumaczki, Olgi Siary.
Książki w klimacie azjatyckim są obecnie na topie, a dzieło amerykańskiego pisarza na pewno zwróci uwagę niejednego czytelnika. Jest to książka wyrazista i angażująca. Autor fachowo prowadzi wątki związane z nowoczesnymi technologiami i konsekwentnie buduje pomiędzy nimi romans spowity aurą tajemnicy. Chociaż relacje interpersonalne i różnice kulturowe, które odczuwa młody Amerykanin w Tokio, są dla Grothausa głównym punktem zaczepienia, autor nie unika stawiania przed nami dylematów moralnych. Od pewnego momentu, fabuła Pięknych lśniących ludzi może wydawać się wręcz skandalizująca, ale wszystkie futurystyczne książki, zwłaszcza w dzisiejszych czasach prężnego rozwoju technologii, powinny być dla nas materiałem do rozważań na temat przyszłości. To pozycja, którą czyta się szybko, ale jeszcze szybciej wraca się do niej myślami.
Stoisz u progu nowego świata
Książkę „Piękni lściący ludzie” Michaela Grothausa zrecenzowaliśmy we współpracy z Wydawnictwem Insignis, któremu serdecznie dziękujemy za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego!
Po science-fiction czas na twardy realizm w polskiej odsłonie? Polecamy zapoznać się z naszą recenzją „Rzeki dzieciństwa”!