„Rzeka dzieciństwa”, najnowsza propozycja Andrzeja Stasiuka, to powrót autora do eseistycznej prozy autobiograficznej. Tym razem bohater decyduje się odbyć wędrówkę wzdłuż Bugu, tytułowej „rzeki dzieciństwa” samego autora, co prowadzi do fascynującego zderzenia się konwencji literatury podróżniczej z nieubłaganą rzeczywistością. To, co z początku jawi się jako sentymentalny powrót do krainy wspomnień, jakich wiele, szybko staje się przerażającym studium obserwacji i refleksji. Studium, które mogło powstać tylko w takim, a nie innym geopolitycznym kontekście, jakim jest chwila obecna. „Rzeka…” to krótki, ale bardzo dobitny przykład na to, w jaki sposób kategoria miejsca i topos podróży mogą realizować się literacko w sposób zgoła przewrotny – nic zresztą dziwnego, skoro mamy tu do czynienia z piórem twórcy słynącego z wyzbywania własnej twórczości z okowów tego, co można nazwać literackim standardem.

W meandrach sentymentu?

Założenia są proste. Bohater Stasiuka załadowuje bak samochodu, trochę marudzi, po czym wyrusza na Wschód – wszyscy zaznajomieni z twórczością tego pisarza wiedzą, czego spodziewać się po takim właśnie rozpoczęciu. Kwiecisty, eseistyczny sposób prowadzenia gawędziarskiego i mało skupionego wywodu ma tu, jak zawsze, sporo uroku, dzięki któremu bardzo łatwo pokonujemy kolejne strony. Przynajmniej do pewnego momentu. „Rzekę dzieciństwa” czyta się bardzo wartko (to zaledwie 160 stron dobrze wyciosanego tekstu), ale nie warto nadmiernie ulegać tej płynności – ciężkość tematyczna tyrady narratora wymaga refleksji i skupienia, i to nie tylko w ramach lektury, ale – zwłaszcza – sytuacji poza nią. W dyskursie literackim dużo mówi się o kategorii śmierci autora, lecz w tym konkretnym przypadku Stasiuk za wszelką cenę nie chce, byśmy rozpatrywali jego najnowsze dzieło w oderwaniu od rzeczywistości. Owszem, i wtedy ma sporo wartości jako ciekawie napisany pamiętniko-reportaż, ale mozaikę znaczeniowa „Rzeki dzieciństwa” odsłania się dopiero przy świadomej lekturze. Zabawnie to brzmi w odniesieniu do autora, który często pisze tak, jakby nie obchodziło go już nic. Lecz nawet apatyczny narrator nie może pozostać tu obojętnym, co tylko uwypukla dobitność tekstu.

O czym konkretnie mowa? Podróż wzdłuż Bugu i refleksja nad szeroko pojętym Wschodem szybko zostaje zakłócona przez codzienność bohatera, która po rosyjskiej inwazji przerodziła się w działalność społeczną na rzecz mieszkańców Kijowa i Charkowa. Jako czytelnicy mamy okazję zajrzeć za linię frontu nie z perspektywy żołnierza czy nawet cywila atakowanego kraju, a pomocnego obserwatora. Obserwatora, którego relacja z pierwszej ręki nie jest naszpikowana populizmami, a empatycznym spojrzeniem na ukraińskie miejscowości. Okolice Kijowa jawi się nie jako pobojowisko, a ekosystem, którego mieszkańcy zmuszeni są tkwić w rutynowej egzystencji. Dzięki temu otrzymujemy z pewnością jeden z najbardziej szczerych literackich obrazów codzienności wschodnich sąsiadów. Relacja, która narodziła się jako pewnego rodzaju skutek uboczny zaprojektowanej odgórnie narracji, przyciąga autentyzmem i bezpretensjonalnością, a co najważniejsze – jest wyraźnie sprzężona z tematem całej książki. Stasiuk wie, że tułaczka po wschodzie nie może być tak literacko niewinna, jak jeszcze przed trzema laty, więc z premedytacją odkłada na bok podróż w głąb własnych wspomnień na rzecz faktycznej podróży wzdłuż chwili obecnej. Cóż, jak to powiedział sam autor w rozmowie z Tygodnikiem Powszechnym – „świat jest zawsze ciekawszy niż to, co uda mu się o nim napisać”.

„Bo zaiste nie pamięć, ale rzeki powinny grzebać nasze szczątki”

Przejście to jest płynne i niemal niezauważalne. Pierwszy rozdział jeszcze dosyć wierne realizuje pretekstowe założenia – ot, bohater odwiedza kolejne miejsca, wspomina własne dorastania na wsi, odbywa nawet interesujący dialog z cielesną manifestacją znanego z dzieciństwa, okolicznego farmera. Dużo w tym sentymentu, mistycyzmu i charakterystycznej dla autora surowości i goryczy. Później, gdy refleksje zaczynają schodzić na ludzkie wojny i zagłady, przekaz nieco się uniwersalizuje, a narracja zostaje podporządkowana metaforze tytułowej rzeki. Rzeki, która zdaniem bohatera-narratora są jedynym narzędziem z prawem do „grzebania naszych [ludzkich] szczątek”. Dlaczego? Nie dlatego, że wszystko płynie czy inne tego typu truizmy, a dlatego, że to właśnie rzeki upłynniają pozostałości przemocy, czyli morza łez i krwi. Momentami można zarzucić poetyce Stasiuka banał, ale nigdy nie jest to banał nieuzasadniony. Trudno nie zgodzić się z wnioskiem, że to właśnie miejsca (w tym przypadku rozumiane konkretnie jako lokalizacje geograficzne) są najwierniejszym powiernikiem ludzkich losów i to właśnie one emanują naszym dziedzictwem najsilniej, łącząc się z tymi najcieplejszymi, ale i najbrutalniejszymi wspomnieniami. Czy właśnie o tym jest najnowszy Stasiuk? Poniekąd, ale jak to przy tym autorze bywa: warto zanurzyć się w tym językowym strumieniu na własną rękę, bo sam proces lektury może przemówić do nas bardziej niż jakkolwiek projektowany jej sens. 

Mimo że „Rzeka dzieciństwa” często zdaje się przybierać aż nazbyt gawędziarski charakter, żadne słowo nie jest tutaj rzucone na wiatr. A to w tego typu narracjach niezwykła rzadkość i świadczy nie tyle o twórczej wstrzemięźliwości, co o płynącym prosto z serca przeświadczeniu że literatura potrafi tak samo odzwierciedlać niepokój istnienia, jak i na niego odpowiadać. Tym samym otrzymujemy niewielką prozę stanowiącą niejako kompromis między jednostkowym dążeniem do sentymentalizmu a quasi-reporterską obserwacją wydarzeń, których z dzisiejszej perspektywy nie da się nie obserwować. Efekt końcowy jest szalenie intrygujący i istotny – wystarczy, że dacie autorowi szansę i z uśmiechem przewrócicie oczami, gdyż dążenie do sedna może być niejednokrotnie przerywane, na ten przykład, rozległymi opisami zabytkowych cerkwi. To trochę jak z opowieścią tego dziadka, którego należy strofować, ale ciężko przestać jej słuchać przez to, jak jest osobista i natchniona.

Książkę „Rzeka dzieciństwa” Andrzeja Stasiuka  zrecenzowaliśmy we współpracy z Wydawnictwem Czarne, któremu serdecznie dziękujemy za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego.

Zobacz również: „Zwierzęta łowne”. Polowanie na wrażliwców [RECENZJA]

Podobał Ci się artykuł? Udostępnij!

Facebook
Twitter
Pocket
0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments

O Autorze

Picture of Robert Solski

Robert Solski

Student czwartego roku polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim i eskapista, który tak samo jak filmy pożera książki, a ostatnio też coraz częściej gra – i wirtualnie, i planoszowo. Stara się oglądać jak najwięcej kina niezależnego, usilnie jednak przeszkadza mu w tym słabość do blockbusterów i seriali. Lubi pisać o wszystkim, co go otacza – zwłaszcza o popkulturze.

Kategorie

Rodzaje Wpisów

Najnowsze Wpisy