Tematyka korsarska to wyśmienity przepis na udaną opowieść, o czym doskonale wiedzą chociażby fani kinowych „Piratów z Karaibów” czy zapaleni gracze „Assassin’s Creed: Black Flag” (no, zwolennicy „Skull & Bones” zapewne też, ale to znacznie mniejsza grupa). Abordaże na otwartym morzu, eksploracja egzotycznych wysepek w celu odnalezienia zaginionych skarbów czy awanturnicze potyczki z wykorzystaniem szabli w pobliżu pełnych szemranych typów tawern to niekwestionowanie ciekawe fabularne puzzle, które w odpowiednich rękach mogą złożyć się na wciągającą lekturę. Doskonale zdaje sobie z tego sprawę Mateusz Libera (odsyłam do jego homepage’a), autor powieści „Piraci. Złoto szaleńców”. Jego książka, choć liczy ponad 600 stron, nie uchroniła się od mankamentów, ale doskonale uosabia to, czego tak łakniemy w historiach o piratach – jest wartko i z pazurem, a całość dobrze spaja wszechobecny duch młodej przygody.
Głównym bohaterem powieści jest Flynn – porzucony przed laty chłopiec stajenny, który na skutek ojcowskiego podstępu postanawia zerwać ze swoim monotonnym życiem i zaciąga się na pokład pirackiego brygu. Stary wilk morski, Henry Buckley, dopatruje się w tym sposobu na nawiązanie relacji z synem po wielu latach nieobecności. Na pokład statku ochrzczonego wdzięcznym imieniem Fortuna w ostatnim momencie przybywa również Annabeth, zręczna złodziejka, dla której odbijający od portu bryg to jedyna szansa na uratowanie życia. Celem dowodzonej przez Charlesa Swetta wyprawy są owiane tajemnicą Zaczarowane Wyspy, na których, wedle doniesień, osławiony kapitan Verne Ramsey pozostawił okazały skarb po złupieniu hiszpańskich galeonów. Załoga Fortuny nie wie jednak, że sam Ramsey również wyrusza odzyskać pozostawioną własność. Rozpoczyna się morski wyścig, w trakcie którego Flynn i Annabeth poznają obyczaje karaibskich piratów i na nowo ukształtują swoją przyszłość.
Wystarczy lektura kilku pierwszych stron, aby zorientować się, że piracka propozycja wydawnictwa Initium to idealna lektura do zabrania w podróż czy na hamak. Autor bardzo szybko rzuca nas w sam środek akcji, konstruując narrację na wzór filmu czy zwartego miniserialu. „Piraci. Złoto szaleńców” w przeważającej mierze składa się z dialogów i krótkich zdań; samych opisów jest tu jak na lekarstwo. Takie rozwiązanie, jak zwykle, ma swoje plusy i minusy – z jednej strony do powieści bardzo łatwo powrócić w każdym momencie przez to, że dobrze sprawdza się na nawet krótkie, niezobowiązujące sesje, stanowiąc idealnego towarzysza podróży. Z drugiej – szkoda, że nie pokuszono się o większe rozbudowanie sztafażu scenerii czy bohaterów przez nieco dłuższe opisy, które mogłyby tylko pomóc pirackiemu klimatowi i przysłużyć się opowieści samej w sobie. Przez ograniczoną ingerencję narratora momentami można odnieść wrażenie, że autor nieco prześlizguje się przez wiele pirackich tropów, zamiast podjąć próbę uformowania własnych zupełnie od podstaw. Lecz dzięki temu udaje się osiągnąć inny efekt: raz rozpoczętą lekturę „Złota szaleńców” autentycznie ciężko przerwać.
I to, trzeba przyznać, ogromny sukces, zwłaszcza gdy mowa o pełnoprawnym debiucie. Podczas gdy wielu początkujących pisarzy nieco zmaga się z własnym dziełem w jego początkowych rozdziałach, Mateusz Libera momentalnie odnajduje się w swoim własnym świecie, sprawnie dobijając do kolejnych fabularnych portów. Zwłaszcza w pierwszej połowie, w której stopniowo poznajemy fabułę i bohaterów, przez co jeszcze ciężko przewidzieć kolejne wydarzenia. W drugiej części „Piratów” już nieco po sznurku brniemy do zakończenia, odhaczając kolejne (dosyć typowe) wątki dla tego typu historii, czyli nagły wybuch młodzieńczego uczucia, gęsto ścielące się truchło czy dużo potyczek, w których proch strzelniczy miesza się z rozbryzgami juchy. Nie znaczy to, że jest gorzej; po prostu nieco zbyt wyczuwalny jest owczy pęd do konkluzji, a każda kolejna scena próbuje pobić kolejną pod kątem objętej emocjonalnej stawki. W pewnym momencie efekt staje się odwrotny do zamierzonego, ale można to wybaczyć, bo sam finał jest dosyć gładki i dopinający całość w satysfakcjonującą klamrę.
Proponowana opowieść jest za to naprawdę zgrabna i wciągająca. Prosta, ale dużo w niej elektryzujących interakcji (piracka pogoń za kasą czy pertraktacje między korsarzami momentami przypominają kultowe już przygody Jacka Sparrowa i Willa Turnera), a samo tempo jest wyważone i większość czasu sprzyja sprawnemu śledzeniu historii Flynna i Annabeth. Historii, która składa się z wielu kisz, ale udaje jej się utrzymać uwagę przez lwią część lektury, czego główną zasługą jest dobrze usytuowanie akcji w sercu XVII-wiecznych Karaibów. Co prawda nie zwiedzamy tu może zbyt wiele zróżnicowanych lokacji (potencjał Zaczarowanych Wysp wydaje się jednak nieco niewykorzystany – może w kontynuacji?), ale otoczka towarzysząca przemierzaniu bezkresnego morza i śledzeniu kilku spektakularnych potyczek robi robotę, podobnie jak przygodowy pazur całości. Piracka awantura o kasę w „Złocie szaleńców” wypada dobrze, choć wspomnianego szaleństwa też przydałoby się więcej – ot, jedyne co z niego pozostało to kilka wybuchów złości i oczywiste nawiązanie do gorączki złota. Czuć, że autor podchodzi do swojego debiutu nieco zachowawczo, dlatego tym bardziej liczę, że w potencjalnych sequelach wyciągnie z tego lekcję i jeszcze bardziej zagłębi się w poruszane w „Piratach” motywy. Jest dobrze, ale zdecydowanie mogłoby być lepiej.
Co z kolei mi się wyraźnie nie podobało? Papierowi bohaterowie i powodująca zgrzytanie zębami ekspozycja w dialogach. Flynn i Annabeth są okej, ale ich relacja i ogólny wątek nie niosą za sobą zbyt wiele poza dosyć typowym „enemies to lovers” i młodzieńczym odkrywaniem własnego ja. Bywa to szczególnie groteskowe w końcowych rozdziałach, gdy bohaterom niezwykłe łatwo przychodzi rozprawianie się z kolejnymi przeciwnościami (i pirackimi gębami). Znacznie ciekawiej wypadają pod tym względem postaci starych morskich wilków, jak Verne Ramsey czy spiskujący Oliver Cooke, ale tych z kolei jest nieco za mało na tle głównego duetu. Bohaterowie nie są zbyt mocną stroną książki, co prowadzi do jej największej wady, czyli nadmiernej ilości dialogów. Dosłownie wszystko, co rozgrywa się fabularnie i między postaciami, zostaje wypowiedziane na głos, co momentami przywodzi na myśl dramat, a nie epikę. Zabrakło nieco powściągliwości czy nawet tajemniczości wobec czytelnika, któremu wszystko zostaje wyłożone na przeciążonej od treści tacy. Dialogów, lepszych czy gorszych, tu tyle, co dublonów w skarbie Verne’a Ramseya, tylko one w przeciwieństwie do wspomnianego skarbu nie zostały ukryte na zaginionej wyspie – a szkoda.
W ostatecznym rozrachunku skłamałbym jednak, gdybym powiedział, że „Piraci. Złoto szaleńców” nie dostarczyli mi solidnej porcji jakościowej rozrywki. Dużo tu pola do poprawy, ale nie zabrakło tego, co w tego typu powieściach najważniejsze, czyli ikry i wciągającej akcji. Wszystkim spragnionym pirackich klimatów mogę z czystym sumieniem polecić powieść Libery – zwłaszcza w okresie letnim, gdy tego typu historie wchodzą jak… no cóż, jak złoto.
Zobacz również: 24. MFF Nowe Horyzonty: „A Different Man” [RECENZJA]