Po nagrodzonym Oscarem za scenariusz filmie „Obiecująca. Młoda. Kobieta.” oczekiwania wobec kolejnego projektu wyreżyserowanego przez Emerald Fennell rosły wraz z kolejnymi zapowiedziami. Bo skoro w obsadzie znajdziemy gwiazdy młodego pokolenia jak Barry Keoghan i Jacob Elordi a wśród producentów pojawia się Margot Robbie to chyba wystarczające powody by zacierać ręce na „Saltburn”. Do sieci trafiło mnóstwo pozytywnych opinii po światowej premierze co tylko jeszcze bardziej potwierdza, że któryś z dystrybutorów powinien powalczyć o ten tytuł i wprowadzić go do polskich kin. Oto moja recenzja filmu, który miałem przyjemność obejrzeć podczas 31. edycji festiwalu EnergaCAMERIMAGE.
„Saltburn” można śmiało zaliczyć do grupy filmów, na które nigdy się nie będzie gotowym. Zawiera odważne, momentami kontrowersyjne sceny pełne seksu, nagości i chorobliwej fascynacji drugim człowiekiem. Barry Keoghan już udowodnił swoje zdolności do bycia świetnym stalkerem i prześladowcą w „Zabiciu Świętego Jelenia” więc i tym razem radzi sobie doskonale jako Oliwier Quick. Skojarzenie z „Utalentowanym Panem Ripley’em” jak najbardziej słuszne gdyż i tym razem obiektem westchnień i fascynacji jest młody, zdolny, mądry i odnoszący sukcesy chłopak. W tej roli doskonały Jacob Elordi. Chemia i doskonałe zrozumienie obu aktorów przynosi znakomity efekt na ekranie. Casting w całości zasługuje na uznanie gdyż Rosamund Pike, Carey Mulligan czy Archie Madekwe są bardzo dobrym uzupełnieniem brylujących w głównych rolach panów. Niejednokrotnie ten bromance wywołuje uśmiech na twarzy a w głowie pojawia się pytanie „co może pójść nie tak?”.
Punktem zapalnym w takich sytuacjach jest moment odrzucenia, wykorzystania, ignorancji lub klasyczna zazdrość. Emerald Fennell przenosi akcję do tytułowego Saltburn by wszystko co najlepsze/najgorsze w tej historii, odbyło się na podwórku bogatej rodziny Catton. Nie brakuje tu miejsca na wyśmianie „problemów bogatych ludzi”, stereotypowych zachowań i koloryzowania ich upodobań. Reżyserka daje sobie mnóstwo swobody w eksponowaniu świata bogatej rodziny i nie ogranicza się przy tym w żaden sposób. Dużo odważnych decyzji scenariuszowych doprowadza widza zarówno do śmiechu, konsternacji jak i szoku. Jest to bardzo duży atut filmu gdyż tak właściwie nie wiadomo czego się można spodziewać dalej. Miałem kilka momentów, w których myślałem, że już mocniej się nie da a chwilę później zostałem wyprowadzony z błędu. Jest to niewątpliwie jazda bez trzymanki tylko takie zabawy potrafią się źle skończyć.
Spodziewać się jednak można przebiegu akcji. Historia niestety jest prosta i przewidywalna. Mimo wielu atrakcji dostarczanych w czasie trwania całego filmu, płynów naturalnych produkowanych przez ludzki organizm czy nagości (nawet tej bardzo rzadko występującej w filmach) to jest to przewidywalna opowieść. W momencie, w którym oczekiwać można największego zaskoczenia to właśnie tutaj go brakuje. Technicznie natomiast dostajemy wizualną ucztę. Linus Sandgren, który w tym roku dał już nam popis swoich umiejętności w filmie „Babilon”, tym razem również rozpieszcza widza. Piękne ujęcia, dopracowane kadry, zabawa obrazem i odbiciami. Podziwiać można tutaj mnóstwo elementów nie będąc nawet trochę zaznajomionym z tematem zdjęć filmowych. Jest to produkcja, którą można pod kątem artystycznym szczerze pokochać i przymknąć oko na inne niedoskonałości. Warstwa wizualna zachwyca, odwaga twórców szokuje a na ekranie widzimy imponujące dzieło jednak w tym wszystkim brakuje najważniejszego elementu. Czuję pewnego rodzaju rozdarcie bo chciałbym ten film bardziej docenić, czuję potrzebę obejrzenia go ponownie z uwagi na to jak jest piękny dla oczu ale niedosyt po pierwszym seansie był odczuwalny dość mocno.
Na koniec – wracając jeszcze do odważnych nagich scen. Odniosłem wrażenie, że momentami jednak twórcy przeszarżowali. Pewne decyzje pełnią funkcję wyłącznie shockera i nic za sobą nie wnoszą. Chyba, że ktoś jest w stanie rozsądnie uzasadnić wkładanie członka w ziemię, którą zasypano trumnę niedawno zmarłego – proszę o informację jak brzmi to wytłumaczenie i co bierzecie żeby to rozkminić. Moje oczekiwania były duże. Nie powiem, że wysokie bo staram się tak nie nastawiać na żaden film żeby nie krzywdzić go później brakiem spełnienia wygórowanych oczekiwań. Jednak w tym przypadku oczekiwałem czegoś więcej i z lekkim bólem serca wystawiam 6/10. Choć to nie jest niska ocena to zapowiadało się na więcej.. Film jednak ma potencjał by iść śladem Midsommar, które z początku było dla mnie fantastyczną niewiadomą, którą eksplorowałem i eksploruję aż do dnia dzisiejszego wpadając w coraz większy zachwyt (da się jeszcze bardziej?!). Raczej nie ewoluuje aż tak jak dzieło Astera ale może zyskać przy kolejnych wizytach w Saltburn.