Znachora bardzo ciężko ocenić „na czysto”, nie odnosząc najnowszej ekranizacji powieści Dołęgi-Mostowicza do tej, którą nakręcił już Jerzy Hoffman w roku 1981. Polska nadal żyje kultem Znachora z Jerzym Bińczyckim, więc produkcja Netflixa z góry otrzymała łatkę „niepotrzebnej”. Jednak fakty są takie, że ten Znachor, który przez wielu jest uważany za jedyny słuszny film o lekarzu cierpiącym na amnezję, był dopiero drugim Znachorem, po średnio udanej realizacji z roku 1937. Wobec tego zawsze warto próbować opowiedzieć pewne historie na nowo. Nikt nikomu nie zabroni włączyć przy świątecznym stole Znachora z 1981 roku, ale czy Znachor z 2023 się obronił, trzeba sprawdzić samemu.
Pierwszy akt filmu pokazuje nam genezę profesora Rafała Wilczura jeszcze zanim stracił pamięć. Zaryzykowałbym stwierdzeniem, że jest to najlepszy fragment Znachora. Budzi skojarzenia z Ziemią Obiecaną i bardzo skutecznie tworzy wiarygodny portret protagonisty. Michał Gazda jest reżyserem solidnym, a scenarzyści Marcin Baczyński i Mariusz Kuczewski na pewno dali mu wdzięczny tekst, jednak mam wrażenie, że wraz z długością filmu… słabnie jego impet. Fragmenty, które miały największy potencjał emocjonalny, gubią się przez przewidywalność i niekoniecznie najlepsze rozwiązania wątków. Znachor rzadko kiedy wbija w fotel, a najbardziej intensywne są sceny wiejskich operacji na cierpiących pacjentach.
„Wsi spokojna, wsi wesoła…” wcale niespokojna i niewesoła. Swojska małomiasteczkowość potrafi urzec, ale ma swoje gorsze oblicze. Wystarczy wejść w film nieco głębiej, żeby obrazem sielanki zawładnęło ubóstwo i brak perspektyw. Chociaż mieszkańcy wsi są uśmiechnięci, pod skorupą kryją liczne niesnaski i konflikty wewnętrzne. Napięcia powstają najczęściej pomiędzy klasami społecznymi lub z przyczyn sercowych. Marysia i Hrabia Leszek Czyński mają takiego pecha, że spełniają oba te warunki do konfliktu.
Znachor to film dwutorowy. Na pierwszym planie mamy historię tytułowego bohatera, ale równie ważnym wątkiem są losy jego córki i jej ukochanego. Leszek z Marysią przechodzą z „enemies to lovers” w patos Romea i Julii. Hrabia Czyński, w tej roli Ignacy Liss, to polski Timothée Chalamet. Młody romantyk, który musi jeszcze wiele się nauczyć o otaczającym go świecie. Z jednej strony daleko mu do typowego męskiego wizerunku, ale kiedy trzeba, to konkurentowi o wybrankę serca po prostu przyłoży w mordę. Całe szczęście, Marysia nie jest stawiana w pozycji zakochanej damy w opałach.
Postacie kobiece napisano z większym pazurem niż w przypadku wersji z 1981 roku i wybrzmiały naprawdę mocno. Zośce (Anna Szymańczyk) i Marysi (Maria Kowalska) chce się kibicować nie mniej niż tytułowemu Znachorowi. Natomiast Hrabina Eleonora Czyńska grana przez Izabelę Kunę powoduje dokładne przeciwieństwo wszelkich pozytywnych odczuć. Matka hrabiego zakochanego w Marysi jest zła do szpiku kości i skutecznie wykorzystuje każdą scenę, żeby zrazić do siebie widza.
Znachor w wykonaniu Leszka Lichoty jest bardzo przystępny. Wykreowanie postaci, która równocześnie byłaby naiwnie dobra, lecz przy tym niegłupia, jest trudnym zadaniem. Rafał Wilczur to nadal chrystusowy uzdrowiciel, który nie oczekuje żadnego wynagrodzenia za pomoc lekarską. W tle wciąż wybrzmiewa jego idealistyczna postawa, motywowana m.in. naukami Hipokratesa. Jest mężczyzną zaradnym i wiarygodnym. Ciężko mi sobie wyobrazić, żeby ktokolwiek po obejrzeniu filmu zgłaszał obiekcję co do castingu kultowej postaci Znachora.
Znachor to melodramat, który posiada zarówno autentyczne emocje, jak i solidny kontekst społeczny. To historia dobrych ludzi, którzy starają się przeciwstawiać okrutnemu światu. Twórcy Znachora co prawda dokonują zmian, ale nie są to rozwiązania twórcze, które w jakiś sposób uwspółcześniłyby obraz. Michałowi Gaździe daleko to Baza Luhrmanna, który w XXI wieku tworzy ekranizacje Szekspira czy Gatsby’ego, tak bawiąc się przy tym formą filmową, że nikt nie zaśpiewa „ale to już było…”. Produkcja Netflixa to nowe podejście do książki Tadeusza Dołęgi-Mostowicza, ale nie jest to podejście nowoczesne. Nie oczekiwałem tutaj żadnej rewolucji, która jeszcze bardziej wkurzyłaby wiernych widzów Jerzego Hoffmana. Po prostu miałem przez cały czas wrażenie, jakbym oglądał alternatywną wersję Znachora, która również powstała już w XX wieku. Wiele wątków zostało poprowadzonych inaczej, ale za mało odkrywczo. Wobec tego nie uważam, żeby Znachor w reżyserii Michała Gazdy się obronił. Jest filmem dobrym, lecz niespecjalnie potrzebnym.
Moja ocena: 7/10.
W ostatnim czasie pojawiło się wiele ciekawych polskich filmów. Przeczytaj naszą recenzję „Strzępów”.