Sitcom „Przyjaciele” to jeden z tych popkulturowych fenomenów, który przez długi czas pozostawał przeze mnie nieodkryty. Kilkakrotnie próbowałam się za niego zabrać, jednak za każdym razem coś mnie od niego odrywało. W tym roku postanowiłam dać serialowi szansę. Efekt? Całkowicie zanurzyłam się w świecie „Przyjaciół”, oddając mu cząstkę siebie. Pokochałam bohaterów, z którymi momentami w pełni się utożsamiałam. Po zakończeniu seriali czuję ogromną pustkę, ale również i radość, że i mnie ogarnęła friendsomania. „Przyjaciele” przez wielu nazywani są najlepszym serialem wszech czasów, a ja wreszcie rozumiem dlaczego.
Ten o głównych bohaterach
Serial „Przyjaciele” zadebiutował na antenie amerykańskiej stacji NBC we wrześniu 1994 roku. Sitcom, który kręcony był przez niespełna 10 lat (ostatni odcinek miał premierę w maju 2004 roku), stworzony został przez Martę Kauffman oraz Davida Crane’a. Za jego produkcję odpowiedzialne jest Warner Bros. Ten światowy fenomen zgromadził przed ekranami miliony amerykanów, a później także światowych widzów. 10 sezonów, 240 odcinków a także mnóstwo nagród dla sitcomu oraz jego obsady. To liczby, które określają serial „Przyjaciele”. Liczby, które jeszcze bardziej podkreślają jego sukces. Czy istnieje na świecie ktoś, kto nie słyszał o tej produkcji? Myślę, że jest to naprawdę garstka osób. Na pewno jednak są osoby, które jeszcze nie miały styczności z tym serialem i dla nich napiszę w skrócie, na czym w ogóle polega fabuła.
„Friends” to historia, jak zresztą można wywnioskować po tytule, o szóstce przyjaciół z Nowego Jorku, których perypetie obserwujemy przez kilka lat. Serial znany jest z tego, że przez wiele odcinków przewijały się przez niego największe gwiazdy, które wcielały się w role epizodyczne. Jednak to szóstka głównych bohaterów zyskała największą sławę, dzięki której stali się ikonami popkultury.
Najbardziej znana aktorka, Courtney Cox, wcieliła się w postać Moniki Geller – młodej kobiety, która bardzo marzy o tym by wziąć ślub i założyć rodzinę. Jej brat, Ross Geller (David Schwimmer), jest paleontologiem, znanym ze swojego pecha do ślubów i związków. Jego obiektem westchnień od lat jest Rachel (Jennifer Aniston) – rozpieszczona bogata dziewczyna, która dołączając do ekipy z Central Perku uczy się tak naprawdę skromnego i odpowiedzialnego życia. Sąsiadami Moniki oraz Rachel są Chandler (Matthew Perry) oraz Joey (Matt LeBlanc). Pierwszy to niezły żartowniś, drugi zaś jest podrywaczem oraz aktorem, któremu niekiedy brakuje piątej klepki. Ostatnia z bohaterek, Phoebe (Lisa Kudrow), to chyba najbarwniejsza bohaterka serialu. Często mówi rzeczy, których nikt nie rozumie a jej zachowania są bardzo… oryginalne. Mimo to, jest jedną z cieplejszych osób w tej ekipie.
Ten o tym, że każdy tu znajdzie kogoś, z kim może się utożsamiać
„Przyjaciele” to niebywały fenomen, który rok w rok przyciąga przed telewizory oraz na serwisach streamingowych miliony odbiorców. Jest to o tyle ciekawe, że gdy sitcom debiutował, to wpasował się w trwającą modę na seriale komediowe. Ciekawym jednak jest to, że po prawie 30 latach widzowie wciąż są głodni produkcji, które polegają na rozbawianiu i okraszone są słynnym śmiechem „z puszki”. Od 1994 roku wiele się zmieniło w branży telewizyjnej. Obecnie emitowane seriale czasami niczym nie odbiegają od świetnie zrealizowanych filmów puszczanych w kinach. Odbiorcy wychowani na fenomenalnie zrealizowanych produkcjach przyzwyczajeni są do bardzo dobrego wykonania. Tym bardziej niesamowite, że najpopularniejszym serialem świata wciąż jest sitcom zrealizowany w latach 90. XX wieku.
Myślę, że powodem takiej nieskończonej miłości do „Przyjaciół” jest dobór aktorów do głównych ról. Chyba nie będzie przesadą, gdy napiszę, że jest to jeden z lepszych castingów w historii telewizji. Aktorzy, choć odgrywają jakieś postacie, są tak naprawdę w większości sobą. Na potwierdzenie tego stwierdzenia warto przypomnieć, że rola Rossa Gellera została napisana specjalnie dla Davida Schwimmera! Poza tym bohaterowie są po prostu ludzcy. Każdy z nich prezentuje sobą różny zestaw cech, dzięki czemu każdy z widzów szybko znajdzie kogoś, z kim może się utożsamiać. Moim spirit animal zdecydowanie jest Ross. To niesamowite, jak z każdym kolejnym odcinkiem odkrywałam, jak dużo nas łączy. Tym samym przeżywałam wszystkie jego sukcesy, a także porażki. Dzięki tej więzi, jaką osiągnęłam z Rossem, mogłam w stu procentach zaangażować się w jego fikcyjne życie i celebrować, gdy wszystko mu się układało.
Choć najsłynniejszy paleontolog świata okazał się mi najbliższy, to tak naprawdę pokochałam wszystkich bohaterów. Czasem jak oglądacie jakiś serial to naturalnym jest to, że razem z sympatią do postaci idzie również antypatia do niektórych osób. Coś takiego nie dzieje się w „Przyjaciołach”. Tu nie da się kogoś nie lubić. Od każdego bije ciepło. Każdy jest wyjątkowy na swój sposób. To jedna z większych zalet tego sitcomu i myślę, że zarazem jest to główny powód, dla którego „Friends” to wciąż światowy fenomen, w którym co chwile zakochuje się ktoś nowy.
Ten o tym, że „Przyjaciele” to lek na całe zło
Skoro wspomniałam o tej ludzkiej stronie serialu, to warto napisać również o przygodach, jakie przeżywają nasi bohaterowie. Sitcom nie dostarcza jakiejś totalnie zmyślonej fabuły, której wydarzenia w realnym świecie nie miałyby prawa istnieć. Wręcz przeciwnie. Postaci napoykają sytuacje, które równie dobrze mogłyby spotkać nas. Zakochują się, mają złamane serca, po czym ponownie się zakochują. Zakładają rodziny, rozwodzą się, biorą śluby.
Osobiście obejrzałam ten serial na przestrzeni lekko ponad miesiąca. Tym samym mój poziom zżycia na pewno jest mniejszy niż osób, które przez 10 lat śledziły tę historię. W zasadzie to nawet im zazdroszczę. Jestem osobą, która uwielbia zaangażować się w jakąś historię na tyle mocno, że po jej zakończeniu czuje pustkę. Czy to masochizm? Możliwe. Na pewno jednak jest to dowód na jakość emocjonalną danej produkcji. Jakie więc miały szczęście osoby, które od 1994 do 2004 roku śledziły życia głównych bohaterów. W zasadzie przez to trochę żałuje, że urodziłam się trzy lata po premierze i nigdy nie było mi zaznać największego szału na ten serial.
Dzięki tym prawdziwym wydarzeniom ukazanym w sitcomie nie czujemy, że ktoś nas oszukał. Nie czujemy również, że oglądamy sci-fi. Wierzymy w to co widzimy na ekranie. Czujemy ten realizm. A to wszystko prowadzi do tego, że możemy znaleźć odbicia prezentowanych wydarzeń w naszym codziennym życiu. To za to doprowadza do tego, że „Przyjaciele” to najlepszy feel-good serial w historii. Nie zrozumcie mnie źle, nie ma tu jakiejś fałszywej pozytywności na siłę. Główni bohaterowie też przeżywają swoje dramaty. Dowodzą temu, że nie zawsze w życiu jest lekko. Czasem trzeba mierzyć się z bólem, zarówno psychicznym jak i fizycznym.
Polecam obejrzeć „Friends” w jakimś gorszym momencie życiowym. Daję gwarancję, że jest on lekiem na całe zło. Gdy widzimy, jak układa się życie naszych bohaterów, mimo że przez ostatnie 5 lat mieli pod górkę, to zaczynamy wierzyć, że i u nas wyjdzie słońce. Uwielbiam ten pozytywny przekaz „Przyjaciół”. Uwielbiam go na tyle mocno, że zaczęłam wyznawać jakąś friendsową dewizę szczęścia.
Ten, w którym zachwytów nie ma końca
W temacie tego felietonu zadaję pytanie, sama do siebie, czy warto obejrzeć tę produkcję? Zadaję sobie pytanie: Martyna, czy warto było poświęcić cały miesiąc, odrzucając tym samym inne dobra kultury i wsiąknąć w świat „Friends”? Moją odpowiedzią jest TAK. Ogromne, pisane wielkimi literami TAK, które bardzo chciałabym wykrzyczeć. TAK, za którym idzie dopowiedzenie: to była najlepsza serialowa decyzja mojego życia. „Przyjaciele” dali mi coś więcej niż tylko czystą rozrywkę. Ten serial uderzył w jakieś odległe miejsce w moim sercu, dzięki któremu czuję się po seansie jakimś innym człowiekiem. I nie są to słowa pisane na wiatr. Przez 10 sezonów doznałam tyle ciepła, ile nigdy nie dała mi żadna inna produkcja. A feel-good movies oraz seriali widziałam już naprawdę dużo.
„Przyjaciele” to rzekomo najlepszy serial świata. Czy mam ku temu jakieś wątpliwości? Nie. Żadnych wątpliwości, żadnych uwag. To naprawdę świetna produkcja, którą każdy powinien obejrzeć. Przynajmniej raz w życiu. Chociaż czuję, że jeśli wciągniecie się w tę historię to nie skończy się na jednym razie. Ja ponownie oglądam. Co prawda już nie ciurkiem, a wybiórczo. Odtwarzam sobie swoje ulubione odcinki. I wiem, że będę odtwarzać je już chyba zawsze. Uwielbiam sitcomy. Do niedawna myślałam, że „The Office” czy „Brooklyn 9-9” to najlepsze rzeczy w historii. Nie, nie, nie. Najlepsze było dopiero przede mną. Jeśli więc nie widzieliście jeszcze „Przyjaciół”, to nie ma na co czekać, zapoznajcie się z tym fenomenem. A jeśli już macie pierwsze spotkanie za sobą, to nie pozostaje wam nic innego, jak zrobić kolejny rewatch. Myślę, że to jeden z lepszych sposobów na spędzanie wolnego czasu, zwłaszcza w przerwie świątecznej.
Przeczytaj również: Avatar: Istota wody – już w kinach! Co warto wiedzieć przed seansem?