W roku 2015 aktor Oz Perkins dokonał reżyserskiego debiutu dziełem February, które w polskiej dystrybucji otrzymało tytuł Zło we mnie. Teraz jego upiorny Longlegs będzie u nas znany jako Kod zła. Cóż, polscy dystrybutorzy się nie zmieniają, ale czy zmienia się horror? Jak każdy gatunek, nadal ma wprowadzić widza w odpowiednią konwencję i dostarczyć mu oczekiwanej (nie)przyjemności. Przez większość czasu Kod zła gwarantuje jeszcze więcej rozrywki za sprawą klimatu surrealistycznego kryminału i niezwykłej głównej bohaterki. Końcowo przytrafia mu się niestety syndrom Stephena Kinga.
Promocja filmu Kod zła przez pewien czas przypominała kazus Blair Witch Project. Twórcy chcieli puścić pogłoski, że chociaż jest to dzieło fikcji, zawiera w sobie pierwiastek samego diabła. Oczekiwania były podkręcane przez informacje o widzach mdlejących podczas pierwszych pokazów i ludziach uciekających z kina. Do celów promocyjnych uruchomiono nawet podejrzaną stronę internetową ze szczegółowymi informacjami na temat morderstw dokonanych przez Longlegsa. Protagonistka w filmie przegląda podobne informacje, wykonując robotę, która jest klasyczna chyba od lat 80. i przykładowej Zemsty po latach – Agentka Lee Harker przeszukuje stare akta sprawy i archiwa, żeby połączyć kropki i odczytać wiadomość z zaświatów. Klimat produkcji z tamtych czasów działa na korzyść filmu. Longlegs jest jak seryjny morderca, który zachowuje się, jakby chciał być złapany, niczym w historiach od Davida Finchera. Zostawia po sobie listy i morduje według określonego klucza, który pozwala przypisać ofiary do sprawcy i przewidzieć jego następny ruch. Pojawia się jednak problem, ponieważ osoba, która podaje się za autora zbrodni, nie ma krwi na rękach. Każdorazowo morderstwa dokonuje ktoś wewnątrz rodziny, najczęściej to ojciec zabija swoją żonę i córkę, a w domu nie widać żadnych śladów włamania. Zanim jednak zajmiemy się demonicznym Longlegsem, wróćmy na chwilę do agentki specjalnej, która ma go zdemaskować.
Lee Harker to niezwykła protagonistka. Bohaterka sama przyznaje wprost, że podczas pracy dla służb specjalnych żyje w strachu, a co najważniejsze aktorka Maika Monroe ten strach potrafi doskonale przedstawić. W jednej ze scen ktoś puka w środku nocy do jej drzwi. Ona, zamiast wziąć spluwę do ręki, otworzyć drzwi i wykrzyczeć „kto tam?”, wstaje niepewna, podnosi broń trzęsącymi dłońmi, a głos jej się załamuje kiedy wyrzuca z siebie niepewne „halo…”. Agentka Harker nawet gdy stoi gdzieś w kącie pokoju, sprawia wrażenie, jakby właśnie miała przejść załamanie nerwowe, ale zaciska zęby i wykonuje swoją pracę. Właśnie taka to bohaterka – bardzo strachliwa i wrażliwa, ale przy tym motywowana przeświadczeniem, że jeżeli ona nie uratuje ludzi, nikt tego nie zrobi. Lee posiada zdolności medium, a Perkins rozpoczyna film od klasycznego przedstawienia bohaterki w ramach innej, krótkiej akcji, by dopiero potem przejść do właściwej fabuły. Reżyser będzie utrzymywał tę tendencję dawkowania informacji i wplątywania do policyjnego śledztwa wątków surrealistycznych. Z całą pewnością jedną z inspiracji do Longlegs był serial Twin Peaks, który został dosłownie zacytowany w scenie, gdy agentka FBI leży w pokoju hotelowym na czerwonym dywanie.
Być może druga zauważona przeze mnie inspiracja zabrzmi kuriozalnie, ale Perkins komponuje kadry analogicznie do… Wesa Andersona. Chodzi o utrzymanie środka symetrii i ostrożne rozplanowanie kilku perspektyw kadru, w którym rekwizyty są porozkładane tak, jakby miały zachować balans w przeciążeniu lewej i prawej strony ekranu. Poza tym bohaterowie są często ustawieni do kamery frontalnie i zdają się patrzeć w kierunku widza. Oz Perkins czasami robi stopklatkę i koncentruje oko kamery na wybranym obiekcie, na przykład liście od Longlegsa, przedstawiając go niczym przedmiot odnaleziony w grze pokroju Alana Wake’a. Cokolwiek by nie mówić o fabule, dzieło reżysera osiąga wyżyny elegancji w lokacjach wewnętrznych i zewnętrznych. Amerykanin ma niespotykany talent do ukazywania ludzi i rzeczy, a odważny montaż pozwala mu osiągnąć niesamowity klimat i automatycznie zwiększa poziom zaangażowania widza. Perkins prowadzi nas przez historię za rączki, ale nie ma w tym nic infantylnego, ponieważ jego ekspozycja i estetyka wręcz prosi o to, żeby poznać historię jego oczami.
Sama fabuła nie jest jednak aż tak dobra jak wskazywałby sam początek. Znajdziemy tutaj sporo klasycznych tropów, od szpitala psychiatrycznego, po nawiedzone lalki. Niektóre sentencje ze scenariusza, np. „gdy przechodzi do brudnej roboty, która robi się brudna, on ją czyści niczym mop… jak szmata…” brzmią niewystarczająco profesjonalnie i psują nastrój. Egzekucja finału to jakby przełączyć Kod zła na prędkość 2.0. Można powiedzieć, że Oz Perkins upodabnia się w ten sposób do samego mistrza gatunku, Stephena Kinga, któremu fani i krytycy wielokrotnie wypominali, że jego zakończenia są za bardzo uproszczone i pisane tak, jakby za wszelką cenę chciał już skończyć pracę. Perkins zamyka intrygę zbyt gwałtownie i nie wykorzystuje własnych wskazówek, które rozrzucał przez cały film. Z niektórymi słowami klucz i symbolami dałoby się zrobić więcej, numerologia i zagadki z początku filmu końcowo nie mają żadnej roli poza funkcją dekoracyjną. Dzieło jest zwyczajnie niekonsekwentne i nieodwracalnie gubi swój rytm w punkcie kulminacyjnym. Do dobrych występów i ciekawych postaci Lee Harper i Longlegsa, dorzucić musimy nielogicznego i nieciekawego agenta Cartera zagranego przez Blaira Underwooda. Na szczęście Oz Perkins to lepszy reżyser niż scenarzysta.
Film jest jak jego tytułowy (przynajmniej w zamyśle autora) antagonista. Najpierw nas intryguje, potem przeraża, a na końcu zostawia rozczarowanych. Wygląda co prawda rewelacyjnie i buduje niesamowity klimat, jednak końcowa banalność pozostawia w głowie pustkę. Intrygujące śledztwo prowadzone przez świetną główną bohaterkę zostaje zamknięte przez banalne objaśnienie podane nam na tacy. Kiedy pierwszy i drugi akt filmu jest rewelacyjny, natomiast ostatnia partia na tyle słaba, że zdominowała dwie pozostałe, wtedy pozostaje niesmak. Oz Perkins zademonstrował nam ogromny kunszt reżyserski i autorskie spojrzenie na gatunek horroru. Gdyby nie niedociągnięcia scenariuszowe, mówilibyśmy już o filmie bardzo dobrym. Wystawiam temu twórcy kredyt zaufania i gratuluję nakręcenia „pięknego strasznego filmu”. Apetyt rośnie w miarę jedzenia, więc liczę na to, że następnym razem wszystkie najlepsze dania nie zostaną zjedzone przez Oza Perkinsa przed kolacją. (Jak już was informowaliśmy, następnym projektem reżysera ma być ekranizacja opowiadania Stephena Kinga, The Monkey.)
Moja ocena: 7/10.
Przeczytaj esej na temat dwóch dróg współczesnego horroru!