Pociąg, klaustrofobiczne przestrzenie, krwawe pojedynki, wątek romantyczny i bollywoodzka otoczka. „Kill” ma w sobie wszystko, czego potrzebuje efekciarski akcyjniak i jednocześnie udowadnia, że kino indyjskie to coś więcej niż taniec, śpiew i bardzo długi metraż. Podczas 7. edycji Octopus Film Festival miałam okazję zobaczyć nowy film Nikhila Nagesha Bhata – prawdziwą indyjską movie masalę, która z miejsca stała się moim ulubionym filmem festiwalu.
Komandos Amrit (Laksh Lalwani) dowiaduje się, że rodzina jego ukochanej Taliki (Tanya Maniktala) aranżuje jej małżeństwo pomimo niechęci kobiety. By udowodnić swoją miłość i zniszczyć owe zaręczyny wraz ze swoim współpracownikiem i przyjacielem Vireshem (Abhishek Chauhan) wsiada do nocnego pociągu zmierzającego do New Delhi. Na pokładzie pociągu ma w tajemnicy spotkać się z Taliką, która podróżuje wraz ze swoją rodziną. Poza bohaterami i innymi pasażerami do pociągu wsiada również grupa niebezpiecznych i uzbrojonych mężczyzn, którzy chwilę po odjeździe ze stacji rozpoczynają krwawy i bezwzględny napad. Gang dowodzony przez ekscentrycznego Faniego (Raghav Juyal) szybko zmienia swoją taktykę, gdy tylko dowiaduje się, że wśród podróżnych znajduje się ojciec Taliki – bogaty przedsiębiorca, za którego mogą otrzymać olbrzymi okup. Ich plany rujnuje obecność Amrita i Viresha, a ten opracowany do perfekcji napad staje się najgorszą decyzją ich życia.
„Kill” okrzyknięte zostało indyjskim „Johnem Wickiem” i nie da się jakkolwiek zaprzeczyć temu stwierdzeniu. Od początku filmu zostajemy rzuceni w wir szaleńczej akcji, pełnej przemocy, efektywnych scen walk i lejącej się z każdej strony krwi. Podobnie jak w „Bullet Train”, tak i w produkcji Bhata wszystko dzieje się w przedziałach pędzącego pociągu, co prowadzi do tego, że nawet najprostsza fabuła (a nie oszukujmy się, „Kill” nie należy do najbardziej ambitnych i skomplikowanych filmów) staje się fenomenalnym widowiskiem. Akcja produkcji pędzi tak samo szybko, jak ten nocny pociąg do Delhi – nie daje odetchnąć i sprawia, że szkoda mrugać, bo można tyle przegapić. Po 40 minutach, gdy przemoc rozkręca się na tyle mocno, że wydaje nam się, że już nic więcej nas nie zaskoczy, pojawia się plansza tytułowa, która zapowiada, że to, co najlepsze jest dopiero przed nami. Kolejne minuty filmu upływają zatem na kapitalnym mordobiciu i superbohaterskich poczynaniach indyjskich komandosów. Do akcji wkracza również broń biała, a jej obecność zamiast pistoletów i karabinów maszynowych gwarantuje rozrywkę na naprawdę wysokim poziomie. Gdy w ruch idą maczety, noże i inne ciężkie przedmioty rozpoczyna się prawdziwa zabawa pełna przemocy i (momentami) makabrycznych scen. Czyli wszystko to, czego oczekujemy po dobrym kinie akcji!
„Kill” to indyjska movie masala, która niczym słynna mieszanka przypraw ma w sobie wszystkiego po trochu: film akcji, komedię, musical, melodramat i thriller. Czy takie połączenie gatunków miało prawo się udać? Nikhil Nagesh Bhat udowadnia, że tak! Z jednej strony mamy kino rozrywkowe na najwyższym poziomie, z drugiej wątek romantyczny, który z czasem przekształca się w melodramat. Do tego wszystkiego dochodzi muzyka, która zmienia się w zależności od tego, co dzieje się na ekranie. Nie zabrakło zatem typowych bollywoodzkich wstawek zawsze wtedy, gdy w danej scenie pojawiała się para zakochanych nieszczęśliwie kochanków. Jest tu zatem nieco patosu, który znamy doskonale z kina indyjskiego, ale nie jest to wada – wręcz przeciwnie! Dodaje to uroku i rozbawia jednocześnie. Dowodzi tym samym, że mamy do czynienia z najprawdziwszym reprezentantem kina gatunkowego.
W pewnym momencie filmu jeden z bandytów zwraca uwagę Amritowi, że ten zamordował już około 40 jego ludzi. To zdanie to idealny przykład tego, czego możemy spodziewać się w „Kill”. Tu trup ściele się gęsto. Bez żadnych skrupułów i hamulców. Jak na najbrutalniejszy film akcji przystało. Jako widzowie możemy czerpać rozrywkę z każdego zabójstwa i każdej sceny walki dzięki kapitalnej robocie realizatorów dźwięku, którzy z ogromną starannością odwzorowują każdy dźwięk łamanych kości. Amrit w filmie staje się prawdziwą maszyną do zabijania. Nie oszczędza nikogo, co doskonale pokazują ostatnie sceny filmu.
„Jego miłość jest jak napalm” – to sformułowanie idealnie podsumowuje „Kill”, indyjskie połączenie „Johna Wicka” i „The Raid”. Bez zbędnego owijania w bawełnę mamy tutaj nieustanne sceny mordobicia i walk, które w połączeniu z klaustrofobicznymi przestrzeniami pociągu, genialnym montażem i świetnym dźwiękiem i muzyką fundują nam jeden z lepszych filmów akcji tego roku.
Ocena: 8/10
„Kill” obejrzeliśmy w ramach 7. edycji Octopus Film Festival.
Przeczytaj również: 24. MFF Nowe Horyzonty: „Sasquatch Sunset” [RECENZJA]