Ileż trzeba było się naczekać na totalnie mainstreamowy horror osadzony w świecie żydowskich legend oraz chasydzkiej społeczności. Choć czułam, że „Abyzou” nie będzie filmem dobrym to postanowiłam dać mu szanse. Co więcej, wciąż bardzo ekscytowałam się na jego seans. W końcu golemów w Hollywood możemy szukać ze świecą. Czy ostatecznie było źle? No cóż… zawsze mogło być gorzej.
O golemie słów kilka
Na wstępie warto zaznaczyć kim jest tytułowa postać. To demon, golem, czyli istota mocno zakorzeniona w tradycji żydowskiej. Golemem nazywano istotę, która została stworzona na kształt człowieka. W Księdze Psalmów słowo golem tłumaczone jest jako zarodek, w zamyśle chodzi o coś bezkształtnego.
Według legendy golem stworzony został przez rabina Jehudę Low ben Bezalela. Lepiąc z gliny postać na wzór człowieka chciał uchronić się przed atakami na Żydów, które nasiliły się w Pradze w XVI wieku. Postać ta następnie została przez niego ożywiona za sprawa rytuału a na koniec wypisał mu na czole słowo אמת (emet), co oznacza prawdę. Na jego nieszczęście doszło do wymazania pierwszej litery przez co pozostało słowo מת (met), po hebrajsku oznaczające śmierć. Ten stworzony golem był posłuszny swojemu stwórcy, jednak z czasem zaczął mordować Żydów. Mówi się, że szczątki Golema znajdują się na strychu synagogi w Pradze.
Sam Abyzou według żydowskich legend to istota, która odpowiada za poronienia oraz śmierć niemowląt. Jest to spowodowane tym, że sama nie mogła zostać matką.
Abyzou przeszła do mainstreamu
Wybaczcie ten wstęp oparty na legendach i wierzeniach. Nie da się jednak napisać tej recenzji bez krótkiego omówienia tematu, zwłaszcza że postać Golema raczej nie cieszy się popularnością oraz nie jest zakorzeniona w naszej kulturze.
Byłam bardzo podekscytowana, gdy dowiedziałam się, że ten horror powstaje. Brakowało mi jakiegoś nawiązania w mainstreamowych horrorach do golemów. Choć czułam, że film raczej nie będzie wysokich lotów to wciąż pełna radości zasiadłam do seansu. Osobiście nie jestem wielką fanką horrorów, zdecydowanie bardziej wolę oglądać filmy, po których czuję się komfortowo. Tym bardziej nie lubię filmów o różnych demonicznych istotach. Sprawiają, że moje poczucie komfortu zostaje zachwiane. Z tego też powodu momentami czułam strach podczas seansu. No bo kto by nie czuł widząc, że bohaterów nęka straszliwy demon.
A naszym głównym bohaterem jest Artur (Nick Blood), który powraca po wielu latach do domu rodzinnego, by pojednać się z ortodoksyjnym ojcem — Saulem (Allan Corduner). Powraca więc w sam środek chasydzkiej dzielnicy Brooklynu, z której świadomie uciekł kilka lat wcześniej. Co więcej, przybywa tam ze swoją żoną Claire (Emm Wiseman), która nie została zaakceptowana wcześniej przez ojca Arthura. Z racji bycia gojką nazywana jest siksą, co ma zabarwienie pejoratywne wśród społeczności żydowskiej. Postanawia jednak wesprzeć męża i dać szanse swojemu teściowi, zwłaszcza że spodziewa się dziecka.
Tematyka ortodoksyjności jednym z największych plusów tego filmu
To co podoba mi się w tym horrorze, to jego klaustrofobiczne zamknięcie w ortodoksyjnej społeczności nowojorskich chasydów. Prywatnie ortodoksyjność jest dla mnie tematem niezwykle interesującym i cieszę się, że ukazano reprezentację tej społeczności. Co więcej, nie została ona przedstawiona w sposób obrażający a to bardzo ważne. Te klaustrofobiczne zamknięcie dodaje klimatu całemu horrorowi. Mamy tutaj wszystko to co wchodzi w znany schemat: duży stary dom, stare meble, piszczące drzwi, trzeszczące podłogi a na domiar złego w piwnicy znajduje się prosektorium. Nie można odmówić twórcom tego, że naprawdę przyłożyli się do stworzenia klimatu. Nawet jeśli ten klimat widzieliśmy już w wielu innych horrorach.
Powtarzalność i schematyczności jest mimo to achillesowa „Abyzou”. Wszystko przez to, że momentami ten film jest po prostu śmieszny. Można jednak pokusić się o stwierdzenie, że to jego zaleta. Momentami jest i straszny, i zabawny. Choć zgaduję, że celem twórców nie były aspekty humorystyczne i mogliby się za to obrazić.
Przyczepić mogłabym się również do momentami głupich decyzji bohaterów bądź ich przedstawienia. Najbardziej nie podobała mi się Emm Wiseman, która grając Claire była za mało wyluzowana a za bardzo spięta i drewniana. Z drugiej strony najbardziej podobał mi się pewien charakterystyczny Żyd o imieniu Heimish (Paul Kaye). Jego obecność dodawała całości pewnego kolorytu. Celowo omijam postać Arta, którego zagrał Nick Blood. Choć to główny bohater, ja już zapomniałam, że tam w ogóle grał.
Pierwsze koty za płoty Olivera Parka
„Abyzou” to dla mnie ciężki orzech do zgryzienia. Z jednej strony jest to horror bardzo schematyczny a jego oryginalność jest znikoma i polega tylko na tym, że twórcy wzięli na tapetę legendy żydowskie. Z drugiej strony można to traktować jako coś wspaniałego, ponieważ brakuje w Hollywood filmów o takowej tematyce. Poza tym horror ten mnie zaskoczył tym, że nie chciałam wyjść po dziesięciu minutach z sali kinowej. Wysiedziałam dzielnie do samego końca i nie będę ukrywać, że nawet trochę się wkręciłam. Nie będę więc pastwić się nad reżyserem Oliverem Parkiem, dla którego był to pierwszy tak duży projekt. Niech moja ocena będzie zachęta do dalszej pracy, a może za parę lat zobaczymy jakiś naprawdę dobry horror od Olivera Parka. Niech będzie to również zachęta dla Hollywood do tworzenia większej ilości treści, w których chasydzi oraz kultura żydowska zaznaczają swoją obecność.
Ocena: 5/10
Przeczytaj również: ANT-MAN I OSA: KWANTOMANIA [RECENZJA]