„Bo we mnie jest seks” – nowy film Katarzyny Klimkiewicz – to film, który pod żadnym pozorem nie jest dobry. Historia mająca na celu przybliżyć widzom sylwetkę ikony PRLu, Kaliny Jędrusik, przez większość czasu trwania seansu zdaje się prowadzić donikąd, za co winę ponosi z pewnością mało konkretny, nieskupiony na niczym konkretnym scenariusz. To jednak nie jedyna wada tego obrazu, gdyż jest on również niekonsekwentny formalnie – niby to taki trochę biopic, ale też obyczajówka; niby musical, ale wyjątkowo w swojej musicalowości niezręczny, i finalnie – niby to film o jednostce, ale bardzo powierzchownie traktujący samą Kalinę, nie pozwalając za bardzo widzowi poznać tej postaci przez – nie taki znowu krótki – 105 czas trwania metrażu. Dużo tu wszystkiego, ale mało czegoś konkretnego – niemniej mimo że jest to film co najwyżej poprawny, seans z pewnością można zaliczyć do udanych.
A to wszystko przez odtwórczynię głównej roli – „Bo we mnie jest seks” to klasyczny przypadek filmu w całości ciągniętego przez charyzmatyczną, idealnie dobraną do swojej roli aktorkę. Maria Dębska zasługuje na wszelkie nagrody, laury i pochwały, gdyż jej magnetyczna kreacja przykrywa większość wad filmu Klimkiewicz – Maria jako Kalina czuje nad wyraz swobodnie, co skutkuje ekranową ponętnością i zbiorową hipnozą na kinowych fotelach. Jej pełne oddanie powierzonej roli można odczuć niemal w każdej scenie przez starannie modulowany, uwodzicielski głos i charakterystyczny sposób chodzenia; nie bez znaczenia jest tu również fakt wiernie oddanych kostiumów z epoki, które skutecznie tworzą iluzję obcowania z latami sześćdziesiątymi. Podczas, gdy w polskim kinie można odczuć już pewną fetyszyzację PRLu – patrząc chociażby na startujące do Oscara „Żeby nie było śladów” czy netfliksowki „Hiacynt” – to właśnie w filmie o Jędrusik ten PRL jest jedynie w swoim rodzaju barwny i kolorowy, czyli właśnie taki, jak oczami fanów tej właśnie postaci być powinien. Dębska tak skutecznie odwraca uwagę widzów od wszelkich wad swojego filmu, jak swego czasu Jędrusik czyniła to w kontekście sytuacji w kraju; nie dało się więc wcielić w tę postać lepiej. Dobrze spisuje się również drugi plan aktorski – zwłaszcza duet składający się z Leszka Lichoty i Pawła Tomaszewskiego, który dostarczają sporo naturalnego, niewymuszonego humoru. Udaną rolę zalicza tu również Krzysztof Zalewski, którego chętnie zobaczyłbym w przyszłości na ekranie więcej.
Ale czy to wystarczy? No nie do końca. Największą wadą produkcji jest to, że nie ma ona sobą nic do powiedzenia. To laurka dla ikony rozrywki swojego czasu – i absolutnie nic więcej. Wielka szkoda, że reżyserka nie pokusiła się na PRLowski sztafaż po to, by przekazać nam jakąś myśl – „Bo we mnie jest seks” to dzieło przede wszystkim kaprysu, niż artystycznego natchnienia. W innych rękach ta historia mogłaby odkryć wiele tkwiącego w niej potencjału – w postaci takiej, jaką ją otrzymaliśmy, jest niestety wyrazem nijakości i źródłem rozczarowania. Ale szczerze? Raczej nie powinniście się bawić na tym filmie źle; wręcz przeciwnie.
5/10