„Cisza nocna” to najnowszy film Bartosza M. Kowalskiego, czołowego przedstawiciela polskiego kina gatunkowego. Tym razem reżyser bierze na warsztat temat starości ze wszystkimi jej przywarami, a kamerę umiejscawia w (tylko pozornie) domu „spokojnej” starości. Skutkuje to filmem, który zrywa z groteską charakterystyczną dla serii „W lesie dziś nie zaśnie nikt” czy dokumentalnym realizmem „Placu zabaw” na rzecz symbolizmu i niespodziewanej baśniowości. I choć „Cisza nocna” ma nieco z ostatniego filmu Kowalskiego, „Ostatniej wieczerzy” – obie produkcje bardzo polegają na swoich lokacjach – to jest obrazem na tyle odrębnym, że trudno doszukiwać się w nim echa przeszłości. Świeże i autorskie podejście do dojrzałego tematu składają się na, moim zdaniem, najbardziej spełniony film w dotychczasowej filmografii reżysera. Niech nie zmyli was kiczowaty plakat, bo zupełnie nie oddaje on sprawiedliwości efektowi końcowemu.
Fabuła koncentruje się na Lucjanie (ostatnia rola Macieja Damięckiego), emerytowanym aktorze w podeszłym wieku, który na czas remontu rodziny swojego syna zostaje oddany do domu opieki. Choć położony na wsi pensjonat z pozoru sprawia wrażenie spokojnego i idyllicznego miejsca, niedługo po przybyciu Lucjana zaczyna dochodzić w nim do tajemniczych zgonów, co zakłóca dotychczasowy spokój pensjonariuszy. Na domiar złego główny bohater zaczyna doświadczać makabrycznych, niezrozumiałych wizji, które doprowadzą Lucjana do zakwestionowania pojęć snu i jawy.
Siedem minut do starości
Jak nietrudno się domyślić po tym opisie, jednym z głównych tematów poruszanych przez „Ciszę nocną” jest przemijanie i towarzysząca mu starość. Dobijanie sędziwego wieku jest przez bohaterów Kowalskiego uwypuklone jako, można by rzec, pewnego rodzaju okres przejściowy, „linia końcowa”, która łączy ich dotychczasowe życia z niechybnym zgonem. Nastroje te, głoszone m.in. przez współlokatora Lucjana, Edwarda (w tej roli znakomity Zdzisław Wardejn), szybko udzielają się głównemu bohaterowi. Lucjan, jako były aktor, od początku jawi się jako osoba z wrażliwą duszą artysty (dość rzec, że jego pies wabi się Szekspir). Nic więc dziwnego, że starzenie się jest dla niego nie tylko straszne, co romantycznie nieuniknione, zwłaszcza w obliczu tęsknoty za zmarłą żoną, Krystyną. Gdy więc w jego snach zaczynają pojawiać się tajemnicze, zwierzęce postaci recytujące poezję, trudno stwierdzić, czy figle płata mu jego starzeńczy umysł, czy pragnąca nieśmiertelności dusza. A co z pozostałymi mieszkańcami domu starości? Czy to śmierć zaciska palce na ich gardłach, czy faktycznie maczają w tym palce siły nadnaturalne?
Niezależnie od odpowiedzi, ważne jest jedno – „Cisza nocna” w żadnym wypadku nie jest horrorem. Choć teoretycznie nowy film Kowalskiego można zakwalifikować do tego gatunku z uwagi na aurę tajemniczości i nieprzyjazną, nieprzeniknioną lokację, historii znacznie bliżej do miana baśni dla dorosłych. Lucjan, niczym bohater upiornej baśni na dobranoc, mota się między tajemniczymi bytami nie z tego świata, próbując zrealizować powierzone mu zadanie – a wszystko to, by zwalczyć „nicość”, ostatni zakręt na drodze do mety, własną niemoc. Jednocześnie bohater raz za razem zostaje sprowadzony na ziemię przez codzienność nowych kolegów, którzy nie mogą pogodzić się z wizją zbliżającej się śmierci. I choć im do szczęścia wystarczy okazjonalne rzucenie okiem w dekolt pielęgniarek czy wychylenie za kołnierzyk, Lucjan, jak to artysta, aspiruje wyżej. Pragnie sięgnąć do wymiaru metafizycznego, ludzkich emocji, miłości. Zdradzony przez własne, poddające się już losowi ciało, toczy tę gonitwę w popłochu i desperacji. Lecz jego zaangażowanie i tragizm do samego końca śledzi się z dużym zainteresowaniem.
Nietypowa bajka na dobranoc
Z czysto filmowego punktu widzenia należy „Ciszę nocną” z pewnością docenić za obsadę i jakość realizacji. Pensjonariusze, w których wcielają się, poza wspomnianym już Wardejnem, również Włodzimierz Press, Anna Nehbrebecka czy sam Maciej Damięcki, doskonale uosabiają towarzyszące starości uczucia melancholii łączącej się z dążeniem do czerpania radości z coraz bardziej ulotnych chwil szczęścia. Z warstwy realizacyjnej warta uwagi jest nie tylko spokojna i skupiona reżyseria, o co trudno w typowych filmach grozy, a przede wszystkim efekty specjalne i dizajn tajemniczych bestii, z którymi bohater staje oko w oko. Choć to dosyć krótkie sceny (jak zresztą sam film, ze swoim czasem trwania 87 minut), to robią spore wrażenie dopracowaniem wspomnianych bestii. Aż ciężko uwierzyć, że – za włosami reżysera i producentki Mirelli Zaradkiewicz – sceny te zostały wykonane bardzo niewielkim nakładem pieniędzy. Stale współpracujący z Kowalskim i Mirellą Waldemar Woźniak po raz kolejny udowadnia swój talent na polu VFX. Dodajmy do tego nastrojową muzykę (głównie charakterystyczne dla slow-burnowych horrorów pianino) w wykonaniu Jimka, a mamy film grozy pełną parą. I to z rodzaju tych najlepszych, bo takich, których zakończenie ma szansę wywołać wśród widowni wiele żywych emocji. Podobnie jak zresztą najlepsze baśnie.
Bartosz M. Kowalski nazywa „Ciszę nocną” swoim najbardziej osobistym filmem dotychczas – i zdecydowanie jest to wyczuwalne. Film sprawia wrażenie, jakby był metaforycznym wzięciem głębokiego oddechu i jednocześnie zaciągnięciem się papierosem w duszną noc, w której nie możemy myśleć o niczym innym, jak o własnej nieuchronności. Bo gdy znajdziemy się w takiej sytuacji, co Lucjan, pozostanie nam już tylko żarliwość własnej duszy. Ale… tak naprawdę to ona wystarczy, by zwalczyć nawet najstraszniejszy horror. Wystarczy, że będziemy słuchać tego, co ma nam do powiedzenia.
Ocena: 8/10
Film obejrzałem w ramach 10. Splat!FilmFest – International Fantastic Film Festival. „Cisza nocna” trafi do pełnej dystrybucji kinowej 31 października. Zapraszam również do artykułu, w którym przyglądam się tegorocznemu programowi festiwalu: Strasznie fajne filmy na 10. Splat!FilmFest. Pełny program już dostępny!
Zobacz również: Dzika natura człowieka. „Zła nie ma” [RECENZJA]