Po czterech latach nieobecności, na ekrany kin ze swoim nowym filmem powraca Luca Guadagnino – uznany reżyser m.in. „Tamtych dni, tamtych nocy”, współczesnego cult-classicu kina queerowego, oraz remake’u „Suspirii” – dobrze przyjętej reinterpretacji klasycznego horroru Dario Argento. „Do ostatniej kości” (ang. „Bones & All”), bo tak brzmi tytuł nowego projektu Luki, to ekranizacja głośnej powieści young adult z 2015 roku autorstwa Camille DeAngelis pod tym samym tytułem, opowiadającej miłosną historię coming-of age o dwójce pochodzących z prowincji młodych dorosłych, którzy próbują odnaleźć samych siebie w trakcie podróży po Ameryce lat 80-tych. Główni bohaterowie wyróżniają się jednak na tyle swoich rówieśników za sprawą jednego, znamiennego szczegółu: apetytem na ludzkie mięso. Tak, dobrze przeczytaliście – „Do ostatniej kości” to… romans o dwójce kanibali z elementami horroru. W pewien sposób reżyser zebrał więc doświadczenie z pracy nad swoimi poprzednimi dwoma filmami i połączył je w jedną, nieoczywistą mieszankę. Czy to miało prawo się udać? Zważywszy na renomę Luki – zdecydowanie, choć kontrowersyjna tematyka napawała nieco niepokojem. A jak wyszło w ostatecznym rozrachunku? Przede wszystkim intrygująco – czego by o „Bones & All” nie mówić, nie ma wątpliwości, że mamy do czynienia z jednym z najbardziej nietuzinkowych seansów końcówki roku. Film otrzymał Srebrnego Lwa na tegorocznym Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji.
Z premedytacją nie będę wchodził głębiej w szkielet fabuły – przytoczony wyżej zarys jest wystarczający. „Do ostatniej kości” to film, przed którego seansem lepiej wiedzieć jak najmniej i zanurzyć się w tej wizji kompletnie w ciemno. Obraz Guadagnino jest na tyle nieoczywisty i pełen niespodzianek, że wejście „na oślep” sprzyja potencjalnym wrażeniom – zarówno tym pozytywnym, jak i negatywnym. Co jednak warto zaznaczyć na początek, to bardzo mocna obrazowość – „Bones & All” przywodzi bardziej na myśl końcowy, body-horrory akt „Suspirii”, niż subtelnie prowadzone „Call Me By Your Name” czy „Splash”. Dlaczego? Przede wszystkim przez obraną estetykę – miejscami nowy film Luki przypomina bardziej campowy film klasy B o zombie, którego główną atrakcją jest gęsto ścielający się trup, niż kameralną opowieść o wyobcowaniu, którą to ostatecznie okazuje się być. Nie dziwi mnie również, jeśli wielu widzów skreśli go na etapie pierwszej mocniejszej sceny „karmienia” – reżyser z premedytacją konstruuje fabułę na mocnym, społecznym tabu, aby na starcie przyciągnąć naszą uwagę mocnym, hitchcockowskim akcentem. Ale czy udaje mu się ją utrzymać do samego końca?
Tematyka kanibalizmu, będąca osią fabularną i głównym źródłem konfliktu, to zarówno najmocniejsza część filmu, jak i jego pięta achillesowa. Z jednej strony jest ona prowokująca i potrafi sprawić, że seans bywa bardzo niekomfortowy, a zarazem intrygujący i nieprzewidywalny – przez 3/4 filmu autentycznie ciężko przewidzieć, do czego prowadzi nas fabuła. Z drugiej – kanibalizm zostaje wpisany w historię nieco na wyrost i funkcjonuje przede wszystkim jako parabola, przez co brak tu miejsca na refleksję i dyskusję o moralności samego aktu zjadania drugiego człowieka. Czyny, których dopuszczają się Maren (przełomowa rola dla Taylor Russell) i Lee (nieco inny, ale w gruncie ten sam Timothée Chalamet), funkcjonują w historii jako niemal wszystko, co zechce dopowiedzieć sobie widz – manifestację ludzkiego zezwierzęcenia, przebudzenie pierwotnych instynktów, zobrazowanie patologicznych, ukrywanych przed światem defektów, podążaniem za wstydliwą perwersja czy grubo ciosaną metafora wszechogarniającej miłości – ale nigdy nie zostają skomentowane jako to, czym są u podstaw: wyrazem nieludzkiego okrucieństwa i zaspokajania własnych potrzeb kosztem cielesności innego człowieka. Ciężko wyzbyć się poczucia zmarnowanego potencjału, zwłaszcza, gdy społeczna dyskusja na temat kanibalizmu została przez popkulturę ostatnio podniesiona za sprawą chociażby „Yellowjackets”, serialu Showtime z fabułą jawnie inspirowaną katastrofą lotu Fuerza Aérea Uruguaya 571 w Andach. W „Bones & All” owszem, ludzie się zjadają, ale ostatecznie nic z tego nie wynika, bo to tylko jeden z fabularnych środków wykorzystanych w celu opowiedzenia prostej historii o poszukiwaniu chwili wytchnienia w świecie, który nam na to nie pozwala z powodu tego, kim jesteśmy. Czy sięgnięcie po kanibalizm było więc konieczne? Zdecydowanie nie – podobną metaforę można było uzyskać pod pretekstem filmu chociażby o wampirach.
Skojarzenia z wampiryzmem są zresztą nieprzypadkowe – scenariusz przedstawia nam rozbudowaną „mitologię” kanibalistycznego świata, która często przywodzi na myśl popkulturowy wizerunek krwiopijców. Przykładowo – każdy „zjadacz” potrafi się nawzajem wyczuć, co prowadzi głównych bohaterów do interakcji z m.in. ekscentrycznym Sullym (w tej roli niezwykle przerysowany Mark Rylance). Również potrzeba „pożywiania się” jest niemal identyczna jak w wampirzych produkcjach i przedstawiona zostaje widzom jako nieodparta pokusa, którą można zlikwidować jedynie przez ulegnięcie jej. Reżyser na każdym kroku bawi się naszymi przyzwyczajeniami i oczekiwaniami wobec filmów tego typu, żebyśmy cały seans pozostawali czujni i niepewni tego, co przedstawi nam kolejna scena. I efekt ten zostaje uzyskany tylko połowicznie – „Bones & All” zdarza się przedobrzyć i stracić naszą uwagę, przede wszystkim przez nierówne tempo i nieco zbyt truistyczne dialogi. Jak w większości nie mam nic do zarzucenia reżyserii, tak widać, że scenariuszowi Davida Kajganicha przydałyby się ostateczne szlify i zdynamizowanie niektórych kluczowych scen drugiego aktu.
Co jednak „Do ostatniej kości” robi bez wątpienia świetnie świetnie, to opowiadanie obrazem. Relację głównych postaci obserwujemy przez ich wspólne interakcje i podróż po Stanach Zjednoczonych; podróż, która na moment pozwala im zapomnieć o ciążącym na nich ostracyzmie, a zamiast tego oddać się energicznej młodości i rozwijającemu się uczuciu – uczuciu będącym w współdzielonym przez nich świecie czymś niemożliwym, dlatego też tak cennym i pochłaniającym. To klasyczna historia miłosna pełna wielu nieklasycznych rozwiązań, wrażliwość Guadagnino jest tu jednak wyczuwalna na każdym kroku – zarówno w malowniczych kadrach, jak i emocjonujących monologach czy bezbłędnej warstwie muzycznej. Wszystko to – no, może poza miejscami leniwym montażem – tworzy obraz naprawdę dojrzały, dopracowany, dobrze zagrany i filmowo dopięty na ostatni guzik. Jednocześnie jest to film – w moim mniemaniu – wyraźnie słabszy od poprzednich dwóch dokonań tego reżysera, trudno jednak odmówić mu wizualnej oryginalności i jedynego w swoim rodzaju niepokojąco-romantycznego klimatu. Warto się z „Do ostatniej kości” zmierzyć, choć – z powodu obrazowości i dyskusyjnej tematyki – jest to seans, który dla wielu widzów może okazać się nieco zbyt ciężkostrawny.
Zalety
- dobra ekranowa chemia Chalameta i Russell (która zalicza tutaj swoją przełomową rolę)
- świetna reżyseria Guadagnino
- wpadająca w ucho muzyka i unikatowy klimat całości
- interesująca mieszanka gatunkowa romansu, thrilleru i horroru…
Wady
- … która nie zawsze dobrze się sprawdza jako jednorodna całość
- scenariusz pozbawiony ostatecznych szlifów – co boli tym bardziej w porównaniu do dopiętej na ostatni guzik reszty
- niewykorzystany potencjał tematyki kanibalistycznej
6,5/10