Ridley Scott – kultowy już amerykański reżyser takich filmów jak „Obcy”, „Gladiator”, „Blade Runner” czy „Marsjanin” – przygotował dla swoich fanów w 2021 nie lada gratkę w postaci dwóch dużych kinowych premier. Pierwsza z nich – wysokobudżetowa produkcja osadzona w realiach średniowiecznych, „Ostatni pojedynek” – mimo swojej porażki finansowej przez wielu okrzyknięta została jego najlepszym filmem od lat, zbierając entuzjastyczne recenzje krytyki i widowni, druga zaś – „Dom Gucci” wchodzi na ekrany kin już w ten piątek po wielomiesięcznym oczekiwaniu, które regularnie podsycane było atrakcyjną kampanią promocyjną (w tym znakomicie zmontowanymi zwiastunami). Imponująca obsada – składająca się m.in. z takich nazwisk, jak Lady Gaga, Adam Driver, Al Pacino i Jared Leto – obiecywała warte uwagi widowisko, które już na długo przed premierą rozpatrywane było jako jeden z mocniejszych zawodników tegorocznego sezonu nagród. Czy tak jest w istocie i czy „House of Gucci” spełniło pokładane w filmie oczekiwania? Czy warto było czekać na ekranizację historii, którą – według doniesień – Scott pragnął przenieść na kinowy ekran już od 2006 roku? Oceniamy.
Zarówno scenarzyści, jak i reżyser „Domu Gucci” obrali sobie bardzo ambitny cel – opowiedzieć wieloletnią historię zawirowań rodzinnych tytułowej dynastii, rozpoczynając na poznaniu się Maurizio Gucciego (Adam Driver) ze swoją przyszłą żoną, Patrizią Reggiani (Lady Gaga), a kończąc na głośnej sprawie morderstwa ponad dwadzieścia lat później. A wszystko to na przestrzeni pełnometrażowego filmu, składającego się w tym przypadku z 157 minut. I mimo, że jest to nad wyraz długi czas trwania, próba przeniesienia na język filmu tak wielowątkowej historii bez zakłócenia tempa zwyczajnie nie mogła się udać. I, niestety, nie udała się, przynajmniej nie w pełni. „Dom Gucci” błyszczy w wielu momentach, lecz najczęściej są to pojedyncze sceny, gdyż to, w jaki sposób całościowo historia zostaje opowiedziana pozostawia dużo do życzenia. Zwłaszcza, gdy minie pierwsza, mająca na zadanie wprowadzić nas w świat przedstawiony godzina. Reszta filmu często pędzi na złamanie karku, wprowadzając na szachownicę kolejne pionki i przemieszczając te już na niej obecne w różne miejsca, gubiąc przy tym emocjonalny wydźwięk i nasze – jako widza – zaangażowanie. To interesująca opowieść, która za bardzo polega na samej sobie – rzemieślnicza robota bez większego narracyjnego polotu, jakby Scott wykorzystał całą wenę przy okazji „Ostatniego pojedynku”.
To, co będzie jednak szczególnie interesujące dla widzów, to obsada – poza wymienionymi wyżej Gagą, Driverem, Pacinem i Leto w drugoplanowych rolach znajdziemy takie nazwiska jak Jeremy Irons i Salma Hayek. Słowem – pierwsza liga aktorska. Jak więc wszyscy się spisali? Zasadniczo dobrze; nieco campowy charakter „Domu Gucci” sprzyja przerysowanym kreacjom, dzięki czemu chociażby mocno komediowy i wyrazisty popis Jareda Leto to czysta przyjemność od początku do końca. Dobrze wypada tu również Lady Gaga, która może nie odgrywa tutaj roli życia, ale daje wyraz swojego dosyć sporego wachlarzu umiejętności aktorskich, pozbywając się powoli łatki „tylko piosenkarki”. Co tyczy się reszty – są dobrze reżyserowani, ale nieco niewykorzystani, w imię maksymy – każdy jest tu dobry, ale nikt świetny. Adam Driver nie ma za bardzo okazji, żeby się wykazać, lecz całościowo wypada pozytywnie, podobnie jak Pacino, którego rola nie różni się zbyt wiele od, powiedzmy, „Irlandczyka”. Comic-reliefowy występ Salmy Hayek budzi uśmiech na twarzy, sama postać jest jednak bardzo jednowymiarowa i nudna. Wyjątkiem w obsadzie drugoplanowej jest Jeremy Irons, który w swoich kilku scenach kradnie cały ekran i zdecydowanie wyróżnia się na tle pozostałych jako szorstki i wyrachowany ojciec Maurizio, Rodolfo Gucci.
Całkiem interesujący jest również panujący klimat – „House of Gucci” to pełnokrwisty dramat rodzinny, aktorstwo jednak – jak wspomniano wyżej – nie stroni od estetyki kiczu, co ma też swoje odzwierciedlenie w dialogach czy prowadzeniu scen. Film sprawnie manewruje jednak na granicy przesady, nie popadając w przesadną groteskę. Lecz zasadniczym problemem obrazu Scotta jest to, jak dużo srok usiłuje on ciągnąć za ogon jednocześnie – wątek miłosny nie jest rozwinięty w sposób satysfakcjonujący, podobnie jak poszczególne rodzinne koneksje. Sprawia to, że mamy do czynienia z filmem bez wątpienia udanym, lecz mało emocjonującym, rozczarowująco zachowawczym i niepełnym. Ale, cholera, jakże szykownym!
6/10