Kącik Popkultury

Szukaj
Close this search box.

Euforia – sezon 2. Spadek formy [RECENZJA BEZSPOILEROWA]

Nie ma chyba przesady w stwierdzeniu, że premiera drugiego sezonu „Euforii” była sporym wydarzeniem – serial powrócił na antenę HBO (oraz do oferty HBO Go/Max) na początku tego roku po dwóch latach przerwy, podczas których fanbase produkcji Sava Levinsona rozrósł się kilkakrotnie, a sama produkcja – a konkretnie kolejne jej składających się na drugi sezon osiem odcinków – napotkała wiele przeszkód w realizacji, w tym oczywiście opóźnienia okresu zdjęciowego związane z pandemią. Na skutek tego – jeśli wierzyć niektórym źródłom – scenariusz całego sezonu ulegał na bieżąco wielu zmianom, aż ostatecznie dotarł do finalnych draftów, w których rzekomo próżno szukać pierwotnych pomysłów na kontynuację. Sam Levinson, dysponując większym niż zaplanowanym zapasem czasu, zdecydował się swoją historię nieco bardziej rozbudować, na co dowodem są dwa odcinki specjalne, które wyemitowane zostały w okresie świąteczno-noworocznym zeszłego roku, aby umilić fanom oczekiwanie na pełnoprawny, drugi sezon. I gdy ten nareszcie dotarł na ekrany, ciężko nie poczuć się nieco oszukanym – „Euforia” jest wizualnie ładniejsza i bardziej absorbująca, niż kiedykolwiek, lecz obrane fabularne kierunki w wielu momentach rozczarowują. Dużo tu mocnych, pojedynczych scen i nawet całych odcinków, ale ciężko mówić o udanej kompozycji całości, nawet, jeśli ostatecznie – jak w przypadku sezonu pierwszego – ponownie mamy do czynienia z mocnym początkiem i dosyć satysfakcjonującą klamrą.

Zacznijmy jednak od tego, co rzuca się na pierwszy rzut oka – warstwy wizualnej. Serial Levinsona nigdy wcześniej nie wyglądał tak dobrze, jak w swoim drugim sezonie; decyzja o użyciu taśm Kodak Ektachrome była strzałem w dziesiątkę. Nasycenie barw w wielu scenach daje rewelacyjny efekt (kolorem sezonu jest zdecydowanie żółty i jego wariacje), podobnie jak mistrzostwo w operowaniu kamerą i scenograficzna kompozycja scen. Żałuję, że za czasu mojego dorastania nie powstawały tak pieczołowicie zrealizowane młodzieżówki; „Euforia” w bardzo udany sposób sprawia wrażenie obcowania z wyższą sztuką i każde pojedyncze ujęcie jest tu przemyślane i nie odbiega od całości, nie obce im również kulturowe nawiązania. To nie tylko kwestia (z pewnością okazałego) budżetu, ale i konsekwentnej wizji reżyserskiej – Levinson dobrze wie, co chce nam pokazać i w jaki sposób zrobić to najbardziej spektakularnie, nawet jeśli nieobca mu rzęsa w oku jego antyfanów: wszechobecna dosadność i nieprzebieranie w półśrodkach. Drugi sezon wizualnie realizuje niemal wszystkie cechy typowej kontynuacji – wszystkiego jest tu więcej i trafia to do odbiorcy mocniej. Wszelkie memy o nagości nie są przesadzone; nie wiem, czy „Euforia” nie korzysta ze swojej kategorii wiekowej jeszcze bardziej swobodnie, niż swego czasu słynąca z tego „Gra o tron”. Dla jednych będzie to plus, dla innych minus – ale nie sposób zaprzeczyć, że dobrze dopełnia to bardzo naturalistyczną i – jakby nie patrzeć – w wielu momentach brutalnie pesymistyczną wizję życia prowadzonego przez współczesnych, amerykańskich nastolatków. Drugi sezon „Euforii” to bez wątpienia jedna z najbardziej dopracowanych wizualnie produkcji nie tylko tego roku, ale i w ogóle; HBO umacnia tym samym swoją pozycję jako serialowy gigant z najlepiej wyglądającymi produkcjami na dosyć przesyconym ich rynku. Szkoda tylko, że tego samego nie można powiedzieć o poziomie scenariuszy, który w przypadku drugiej serii „Euforii” jest bardzo nierówny.

Sam Levinson kontynuuje rozpoczęte w poprzedniej serii wątki, rozszerzając je o kilka świeżych perspektyw, jednocześnie nie zapominając o tym, co uczyniło jego bohaterów wyjątkowymi w pierwszej kolejności. To nadal ludzie z krwi i kości z szeregiem niejednoznacznych cech, których ciężko psychologicznie rozgryźć, a wszelkie tego próby dają widzom spore pole do dyskusji. Podstawowym minusem jest jednak rozczarowująca niekonsekwencja w przypadku postaci Rue i Jules – odcinki specjalne zdają się nie mieć kompletnie przełożenia na zaproponowaną w drugiej serii fabułę, co czyni je… faktycznie zaledwie „bonusami” fabularnymi bardziej niż przemyślanym elementem kompozycji. Nieprzekonujące jest umieszczenie bohaterek w pewnych konkretnych sytuacjach patrząc na to, jakie słowa – potwierdzające ich mocny rozwój – padły w speclajach. Wielka szkoda również, że na etapie realizacji do planów reżysera wkradła się wyraźna faworyzacja postaci – i nie mówię tu o wiodącej (jak zwykle) prym odgrywanej przez Zendayę Rue, co o niekonsekwentnym rozwoju całego jej otoczenia. Mówiąc bezspoilerowo: konkretne postaci przysługują się fabule zdecydowanie bardziej, niż inne, a scenariusz nie radzi sobie z udźwignięciem całej obsady w satysfakcjonujący sposób. To naturalne, gdy w kolejnej serii jakiegokolwiek serialu akcenty zostają rozłożone nieco inaczej, dając głos tym, na których wcześniej zabrakło metrażu – zwłaszcza na plus wyłaniają się tutaj postaci Fezco, Cala i Lexi – ale staje się to drażniąco nienaturalne, gdy scenarzyście brakuje pomysłu na rozwój wątków, które wcześniej zdawały się być w serialu jednymi z najbardziej istotnych (postać Kat). Nie wiem, na ile zakulisowe doniesienia o problematycznej pracy z Levinsonem są słuszne, ale niektórzy członkowie obsady zdecydowanie mają prawo czuć się pokrzywdzeni. Nie trudno oprzeć się wrażeniu, że Sam – będący reżyserem, scenarzystą i głównym producentem projektu – zwyczajnie sobie nie radzi, a stworzony przez niego serial zaczął nieco go przerastać. To dobry reżyser, który ma w zanadrzu bez wątpienia szereg interesujących historii do opowiedzenia – ale to i jednocześnie scenarzysta, któremu przydałaby się okazjonalna konsultacja kreatywna nad kształtem artystycznym kreowanej przez niego całości. Najbardziej widoczne jest to w finałowych odcinkach, gdzie „Euforia” często błyszczy emocjonalnie na podobnym poziomie, a może nawet i większym, co w poprzedniej serii – wtedy widza dopada spory żal, że musiał na to trochę poczekać i na tle całego sezonu są to zaledwie pojedyncze sceny. Niestety sporo tu niedbalstwa i niewykorzystanego potencjału. Również nowi bohaterowie – jak postaci odgrywane przez Dominica Fike i Minkę Kelly – w ostatecznym rozrachunku wnoszą do fabuły bardzo niewiele i są zwyczajnie zmarnowane.

Ale co w drugiej „Euforii” drażni najbardziej to nie różny poziom odcinków, ale częsty brak spójności – co jest tym bardziej drażniące w sytuacji, gdy mówimy o serialu z cotygodniowym modelem emisji. Wątki z tygodnia na tydzień rozwijają się nierównomiernie, a naprawdę mocne sceny i konfrontacje przeplatane są niczym nieuzasadnionymi dłużyznami. To zaledwie ośmioodcinkowa seria, ale i nawet ta liczba wydaje się zbyt duża – całość spokojnie mogłaby zamknąć się w jakichś sześciu. Irytuje też nieco zbyt elastycznie używany czas akcji; wydarzenia rozgrywają się na przestrzeni kilku tygodni, lecz niektóre wątki wyraźnie nam sugerują, że czasu mija znacznie więcej (jak szybko Lexi przygotowała przedstawienie takiego kalibru?), brak jednak wyraźnego punktu odniesienia, który by to uporządkował (a cały sezon rozpoczynamy sylwestrem, więc nie byłoby to tak trudne do ogarnięcia). Spójności nie sprzyja również wspomniana już wcześniej formuła narracji – co z tego, że niektóre odcinki to małe, wizualne i aktorskie dzieła sztuki (zwłaszcza pierwszy i piąty), skoro potem czekają nas wyraźne odcinki przestojowe przed kolejnymi interesującymi wydarzeniami (drugi i szósty); ktoś mógłby powiedzieć, że to typowy zabieg mający na celu zbudowanie większego napięcia i „ciszy przed burzą”, ja jednak widzę tu przede wszystkim nieudolność narracji, której nie udaje się zbalansować i wyważyć środków ciężkości. Drugi sezon sprawia wrażenie klejonej na szybko zlepki pomysłów, która próbuje zamaskować swoje niedociągnięcia skandalem i wizualnym ferworem; czasem udaje się to znakomicie, a czasem podejście to ponosi – niestety – spektakularną klęskę.

Ciężko odebrać jednak całość negatywnie; to wciąż jedna z najlepszych młodzieżówek na rynku, a poruszane problemy i współtworzony przez Labirntha i Zendayę soundtrack zachwycają, podobnie jak oryginalne piosenki zrealizowane dla serialu m.in. przez Lanę Del Rey czy Tove Lo. Production value jest w „Euforii” na kosmicznym poziomie i – na szczęście – idzie to przez większość czasu w parze z naprawdę trafnymi obserwacjami i szczerym wywoływaniem w widzu emocji, zwłaszcza, że postaci są już na tym etapie naszymi dobrymi znajomymi, a nie tylko konceptami. Zendaya z łatwością zapewnia sobie kolejną statuetkę Emmy, ale i jej koledzy i koleżanki z planu nie pozostają w tyle – wszyscy zaliczyli niewątpliwy aktorski progres. Mam jednak wrażenie, że pierwszy sezon swoim poziomem obiecywał nam na przyszłość nieco więcej, niż finalnie otrzymaliśmy. To nadal serial, o którym warto rozmawiać i który niejednokrotnie zapiera dech w piersiach – nie zaszkodziłoby jednak nieco bardziej przyłożyć się w przyszłości do scenariuszy, aby tworzyły one syntezę z zaproponowaną formą, a nie ciągnęły ją w dół. Sam Levinson w wielu momentach idzie na rozczarowującą łatwiznę, co ciężko wybaczyć w przypadku tak wysoko zawieszonej poprzeczki.

6/10
Oglądaliście już drugi sezon „Euforii”? Podobał wam się? Jak oceniacie go w odniesieniu do pierwszej serii? Dajcie nam znać w komentarzach!

Podobał Ci się artykuł? Udostępnij!

Facebook
Twitter
Pocket
5 2 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
1 Komentarz
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
Suzan
Suzan
1 rok temu

Świetna recenzja! Myślałam, że dostrzeżesz więcej drażniących widza aspektów drugiego sezonu, ale jestem pozytywnie zaskoczona- wymieniłeś więcej superlatyw. Również zgadzam się z niespójnością czasową, spektakl Lexi był zdecydowanie za bardzo „z pompą” żeby mogła go zrealizować w tak krótkim czasie. Do tego był na tak wysokim poziomie, że nie wiem, skąd wzięła pieniądze na te dekoracje i efekty specjalne.

O Autorze

Robert Solski

Robert Solski

Student czwartego roku polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim i eskapista, który tak samo jak filmy pożera książki, a ostatnio też coraz częściej gra – i wirtualnie, i planoszowo. Stara się oglądać jak najwięcej kina niezależnego, usilnie jednak przeszkadza mu w tym słabość do blockbusterów i seriali. Lubi pisać o wszystkim, co go otacza – zwłaszcza o popkulturze.

Kategorie

Rodzaje Wpisów

Najnowsze Wpisy