Każdy z nas ma takie filmy i seriale, które określamy mianem guilty pleasures. Gdy wszystkie polskie domy ekscytowały się seansem Kevina w okresie świątecznym, ja czekałam na kolejny sezon „Emily w Paryżu”. To już taka moja mała świąteczna tradycja. Z wypiekami na twarzach czekałam na pierwszy odcinek najnowszego sezonu. „Emily w Paryżu” można kochać lub nienawidzić. Ja należę bardziej do tej pierwszej grupy, nawet jeśli to trochę obciachowe.
Uwaga! W recenzji znajdują się spoilery.
Serial do kotleta
Nie oszukujmy się: to nie jest serialowe arcydzieło. Tak naprawdę to produkcja, która momentami bywa kiczowata. Mimo to odniosła sukces i jest swego rodzaju fenomenem wśród innych specyficznych seriali. Nikt się do tego nie przyzna, ale naprawdę wiele osób spędza swój wolny czas pochłaniając nowe odcinki tej historii. Dlaczego tak jest? Dlaczego lubimy głupkowate produkcje? Prawdopodobnie jesteśmy na tyle przebodźcowani, że potrzebujemy solidnej dawki kiczu. Takiej, by na chwilę oderwać się od trudów dnia codziennego. Takiej, by zamienić produkcje dramatyczne na te bardziej komediowe. W takich sytuacjach serial, przy którym nie trzeba robić nic, wydaje się być idealnym. Nie trzeba tu ani myśleć, ani się angażować. „Emily w Paryżu” to typowy serial do kotleta. Mimo to, ma coś w sobie. I nawet ta infantylna i irytująca momentami główna bohaterka sprawia, że ostatecznie i tak ją uwielbiamy.
Nowi bohaterowie, którzy dolewają oliwy do ognia
Nowy sezon rozpoczyna się w momencie, w którym Emily (Lily Collins) stoi przed poważnymi wyborami życiowymi dotyczącymi jej kariery oraz życia miłosnego. Jej wybory dotyczą zarówno tego kogo ma wybrać na swoją przełożoną – jej mentorkę Madeline (Kate Walsh) czy silną i niezależną Sylvie (Philippine Leroy-Beaulieu). Również jej życie miłosne staje się niezwykle skomplikowane. Musi zrozumieć kogo tak naprawdę kocha: Alfiego (Lucien Laviscount) czy Gabriela (Lucas Bravo). Emily Cooper po raz kolejny przeżywa wzloty i upadki i ze swoją infantylną słodkością próbuje ogarnąć bałagan, jaki się dookoła niej wytworzył.
Żeby jednak nie było, Emily nie jest jedyną osobą z niepoukładanym życiem w Paryżu. W sezonie trzecim pojawiają się nowe postacie, którzy trochę zamieszają w życiu naszych bohaterów. Jednym z nich jest Nicolas (Paul Forman), mężczyzna, którego Emily oraz Mindy (Ashley Park) poznały już w przeszłości. Nicolas pojawia się nagle i tak samo nagle wprowadza zamieszanie do związku Mindy z Benoit’em (Kevin Dias). Ponadto doprowadza również do zamętu w życiu Emily i troszeczkę utrudnia jej sprawy zawodowe.
Również w relacji Camille (Camille Razat) z Gabrielem pojawiają się problemy. Pod koniec sezonu drugiego para zdecydowała się do siebie wrócić, jednak wszystko utrudnia poznanie przez Camille pewnej intrygującej artystki. Sofia (Melia Kreiling) sprawi, że Camille odkryje w sobie tą cząstkę siebie o której nie wiedziała, bądź którą długo skrywała.
Mniej Emily w Emily
Podobnie jak w dwóch poprzednich sezonach, najnowsza część „Emily w Paryżu” jest niezwykle przewidywalna. Zdecydowanie jest to jedna z największych wad produkcji. Cała fabuła non stop wygląda podobnie: Emily zakochuje się, Emily wpada w kłopoty, Emily wpada na błyskotliwy pomysł, Emily zakochuje się… i tak bez przerwy. Tym samym zakończenie trzeciego sezonu nie wywarło na mnie niestety żadnego wrażenia. Chociaż czy powinnam wiele oczekiwać od tej produkcji? Nie zdradzę, jak kończy się ostatni epizod, jednak jestem pewna, że każdy kto już go obejrzał pomyślał sobie: to było wiadome od samego początku. Myślę, że nawet to zdanie jest ogromną podpowiedzią i część z was wie już, czego może się spodziewać.
Są jednak również i plusy, na serio! W najnowszym sezonie główna bohaterka, choć wciąż niezwykle irytująca, wreszcie przestaje z uporem maniaka zamieszczać wszystko w social mediach. Ten motyw fajnie wyglądał na początku przygody z tym serialem, jednak później był już nużący. Tym samym twórcy produkcji trochę odchodzą od wizerunki ślicznej, ale głupiutkiej dziewczyny i ukazują ją w nieco dojrzalszym świetle. Ale tylko nieco. Wydawać by się mogło, że synonimem imienia Emily w dalszym ciągu jest słowo kłopoty.
Pochwalić twórców powinniśmy również za odejście od okropnego ukazywania stereotypów francuzów. Dużo było wokół tego kontrowersji i wreszcie się ich pozbyto. Dzięki temu można powiedzieć, że to najbardziej dojrzała odsłona serialu. Wciąż głupiutka, ale mająca w sobie jakiś procent głębi.
Świetny odmóżdżacz, ale proszę, niech czwarty sezon będzie ostatni
Mam szczerą nadzieję, że kolejny sezon serialu będzie już tym ostatnim. Mimo naprawdę dużej sympatii do tej produkcji nie chcę, by ciągnęła się ona w nieskończoność. To, co najbardziej urzekało w „Emily w Paryżu” to fakt, że pojawiła się znikąd i zyskała całą masę sympatyków. Stała się fenomenem, królową gilty pleasure wśród seriali. Wszyscy doskonale wiemy, jak kończy się wyciskanie na siłę z produkcji przynoszącej zyski – w końcu ludzie przestają je oglądać. Netflixie, nie zawiedź nas.
Trzeci sezon serialu, który w namyśle miał być tym serialem do kotleta naprawdę mnie wciągnął. Pomimo tego, że wiedziałam jak to się zakończy, potrzebowałam takiego odmóżdżacza. To była przyjemna, aczkolwiek mało rozwijająca przygoda. Za rok o tej samej porze ponownie będę wyczekiwać kolejnego sezonu, wiedząc, że to taka bezpieczna, ciepła przystań, w której można uchronić się przed zimą. I podziwiać Paryż, a jego piękno w sezonie trzecim eksponowane jest jak nigdy dotąd.
Ocena: 6/10
Przeczytaj także: „Biały Lotos” – sezon 2, odcinek 7. Uwikłani w płeć [RECENZJA]