Kącik Popkultury

Szukaj
Close this search box.

„Freestyle”, czyli „Good Time” po polsku

Po cichu i bez szumnych zapowiedzi, na platformę Netflix trafił kolejny film reżysera i scenarzysty takich produkcji jak „Disco Polo” i „Magnezja” – Macieja Bochniaka. Choć wspomniane tytuły nie zrobiły większego wrażenia na publiczności i krytykach, tak serialowe CV twórcy wygląda znacznie lepiej. Na koncie reżysera są między innymi „The Office PL”, „Szadź” oraz „Belfer”. Czy „Freestyle” z Maciejem Musiałowskim w roli głównej jest produkcją wartą uwagi?

fot. Netflix

„Freestyle” opowiada historię ulicznego rapera o ksywie Diego, który po zakończeniu odwyku zrywa z handlem narkotykami i zamierza skupić się na tworzeniu muzyki razem ze swoim przyjacielem Mąką. By zrealizować marzenie, raperzy potrzebują pieniędzy a okazja do ich szybkiego zarobienia pojawia się w idealnym momencie. Wiąże się to oczywiście z pewnym ryzkiem i łatwo można się domyślić, że „szybki hajs” nie jest dobrym rozwiązaniem. Wybór tej drogi rozpoczyna ciąg przyczynowo skutkowy, z którym główny bohater musi się zmierzyć. Twórcy zabierają nas w intensywną podróż po krakowskim półświatku.

W roli głównej występuje fenomenalny Maciej Musiałowski, który wczuwa się w swoją postać perfekcyjnie. Wygląda to tak jakby takie sytuacje i takie środowisko było dla niego codziennością. Widząc go na scenie w białym podkoszulku i czapce zimowej można pomyśleć, że to Eminem z filmu „8 Mila” jednak nie dajmy się zwieść bo Freestyle jest zupełnie inną produkcją. Musiałowski przez cały film balansuje na granicy pomiędzy byciem odpowiedzialnym człowiekiem, który odnalazł swój sens i cel w życiu a nieokiełznanym dzieciakiem, który jedną decyzją potrafi sprowadzić na siebie lawinę kłopotów. Nie pomagają mu w tym dawne znajomości, które ponownie sprowadzają chłopaka na złą drogę.

W zasadzie już od pierwszych minut tempo prowadzenia historii jest bardzo duże i jesteśmy wręcz zalewani nowymi postaciami, ksywami i lokalizacjami, między którymi porusza się główny bohater. To wszystko uchwycone jest bardzo dobrą pracą kamery, ciekawymi ujęciami i sprawnymi cięciami przyśpieszającymi narrację. Historia z minuty na minutę nabiera rozpędu a skojarzenia z filmem „Good Time” autorstwa braci Safdie same nasuwają się do głowy. Można doszukać się bardzo wielu podobieństw pomiędzy postacią graną przez Roberta Pattinsona a Diego w wykonaniu Macieja Musiałowskiego. Łączy ich przede wszystkim ogromna łatwość do sprawiania sobie jeszcze większych problemów podczas gdy założeniem było naprawienie całej sytuacji. Na pochwałę zasługuje również drugi plan. Bardzo dobrze oddany został hip-hopowy klimat, dialogi przepełnione slangowymi określeniami nie rażą tak jak w innych filmach osadzonych w tej kulturze. Jeśli ktoś uważa, że są przesadzone to chyba bardzo nie chce zauważyć w jaką stronę poszła komunikacja międzyludzka i jak wiele żenujących zwrotów, które padają w filmie, rzeczywiście występuje w życiu.

fot. Netflix

Technicznie produkcja prezentuje się naprawdę dobrze. Poza wspomnianą pracą kamery warto docenić montaż i oświetlenie każdej ze scen, w szczególności tych nocnych. Wszystko jest dobrze widoczne zarówno podczas scen na ulicy czy w klubie podczas koncertu. Nie ma potrzeby wpatrywania się by dostrzec najmniejsze detale każdego kadru. Co najważniejsze – dźwięk!  Nie jest on perfekcyjny i cały czas jest dużo do poprawy. Widać jednak, że polscy twórcy kładą na ten element coraz większy nacisk. Efekty pracy są zauważalne a dialogi coraz lepiej słyszalne. Freestyle nie ma niezrozumiałych momentów, z kolei czasami zbyt mocno dają się we znaki kwestie dograne w studiu.

Liczyłem, że będzie to przynajmniej dobry film. Nie nastawiałem się na jakiś szczególnie mocno hip-hopowy film, który zapisze się w historii. Muzyka jest tutaj małym dodatkiem, ważnym i istotnym ale jednak nie jest to film oparty na jej tworzeniu i rapowaniu. Seans dostarczył mi emocji i rozrywki. To bardzo intensywne półtorej godziny. Czułem zmęczenie ale to stwierdzenie jest w tym przypadku tylko i wyłącznie pozytywne. Podążanie za Diego jest naprawdę wymagające. Zwroty akcji trzymają wysoki poziom a ta jazda bez trzymanki zdaje egzamin.

Chciałoby się powiedzieć, że mamy „Good Time” w domu. W przeciwieństwie do mema, ten nasz domowy twór nie jest powodem do wstydu! Uważam, że całokształt zasługuje na pozytywną ocenę. Ode mnie 8/10 – za odwagę, za świeżość i przede wszystkim za bardzo dobrze wykonaną pracę. Pozostaje pytanie – czy już jesteśmy gotowi na takie eksperymenty w polskim kinie?

Podobał Ci się artykuł? Udostępnij!

Facebook
Twitter
Pocket
5 2 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

O Autorze

Wiktor Paczkowski

Wiktor Paczkowski

Miłośnik kina, w szczególności współczesnego oraz autor bloga "Filmowy Vibe". Nie lubię słowotoku i uważam, że film jest dla każdego. Poza siedzeniem w kinie często bywam na koszykarskim parkiecie ale inne dyscypliny sportowe również mnie interesują zarówno czynnie jak i w roli kibica.

Kategorie

Rodzaje Wpisów

Najnowsze Wpisy