Chociaż Kochanica Króla… miała swoją światową premierę już w maju bieżącego roku podczas festiwalu w Cannes, do polskich kin trafi dopiero 24 sierpnia. Najnowsza produkcja z Johnnym Deppem została chłodno przyjęta przez canneńskie jury, ale to dlatego, że już na wstępie rozminęła się ze swoją docelową publiką. Maïwenn popełnia podręcznikowe błędy podczas opowiadania historii, a bajka o dobrej prostytutce i złym dworze królewskim nie jest dziełem na miarę naszych czasów, jednak Kochanica Króla… potrafi dostarczyć widzowi niezłej kostiumowej rozrywki.
Mógłbym zacząć od tego jak sfałszowany i niewiarygodny historycznie jest portret francuskiej elity skonsolidowanej w XVIII wiecznym Wersalu, ale po co? Odbiór Kochanicy Króla… ma sens wówczas, gdy przymkniemy oko na epokowe nieścisłości i podejdziemy do tej historii Kopciuszka z pewną dozą naiwności. Kopciuszka, który jest w tym wypadku ladacznicą, która drogę do elit utorowała sobie swoim urokiem osobistym, w czym bardzo pomocny był niezaspokojony popęd seksualny Ludwika XV. W głównej roli francuskiej prostytutki, reżyserka filmu, Maïwenn, obsadziła samą siebie. I tu zalicza pierwsze potknięcie, bo gdy opowiada nam po części o samej sobie, jako najbardziej pociągającej, zmysłowej i intrygującej kobiecie w całej Francji, ciężko traktować ją na poważnie. Zwłaszcza, jeśli casting ten po prostu nie zgrywa się z wizerunkiem źródłowym autentycznej postaci Madame du Barry. Egocentryzm Maïwenn jest pierwszym powodem, przez który wbiję szpilkę w sam zamysł jej produkcji. Charakteryzuje ją pycha, której pozazdrościć mógłby nie jeden francuski król.
Przedsięwzięcie Maïwenn przypomina mi przypadek Tommy’ego Wiseau i jego The Room (2003).
Moim drugim zarzutem jest zasadność produkcji, a właściwie jej brak. To nie jest film, którego ktokolwiek by potrzebował. Podobne historie przerabiane były już wiele razy (mieliśmy nawet inne filmy o Madame du Barry), kino kostiumowe wypadło z mody, a Maïwenn nie bierze na tapetę żadnych nowych motywów ani nie dodaje do fabuły pierwiastka oryginalności. Kochanica Króla… to niepierworodne dziecko Barry’ego Lyndona (1975, reż. Stanley Kubrick) w połączeniu z Faworytą (2018, reż. Yórgos Lánthimos). Scenografii, kostiumom i oprawie muzycznej nie można mieć nic do zarzucenia. Film wygląda ładnie, a postacie zostały ubrane w kreacje, które są atrakcyjne wizualnie. Jednak kino to ani nie pokaz mody, ani nie wycieczka po muzeum. Najważniejsze nie jest umiejscowienie opowieści, tylko historia sama w sobie.
Kochanica Króla… stanowi nieprzemyślane połączenie karykatury ze śmiertelną powagą. Film wyśmiewa dworskie zwyczaje, a równocześnie wyolbrzymia wszystkie elementy królewskiego życia, przerabiając zwyczaje i obyczaje na gagi. Próba skompromitowania uroków dworu kłóci się z głównymi motywacjami bohaterki, która przecież chce stać się częścią tejże elity. Sama Jeanne nie jest też postacią, której chcielibyśmy kibicować, żeby żyło jej się lepiej. Chociaż pochodzi z rynsztoku, we wszystkich scenach obserwujemy kobietę, która doskonale radzi sobie z przeciwnościami losu. Bez większych problemów dostaje to, czego pragnie i jej smutna przeszłość nie wybrzmiewa w złotych komnatach. Z tego powodu, historia Kopciuszka w realizacji Maïwenn gubi najważniejszy punkt zaczepienia, czyli możliwość utożsamienia się z bohaterką i kibicowania jej. Jeanne du Barry zostaje ulubienicą Ludwika XV z marszu, za ładne oczy. Król Francji w wykonaniu Johhnego Deppa jest postacią ekstrawagancką, tak jak przyzwyczaił nas aktor, ale w tym wypadku jego odmienność polega na… normalności. Na tle przejaskrawionego dworu, Ludwik XV jest tą postacią, która rzekoma nabiera dystansu do całej czci, która jest otaczany. Brzmi pięknie i nieprawdziwie. Fani aktora mogą być zadowoleni z powrotu amerykańskiej gwiazdy, ale na pewno nie będą zachwyceni. Chociaż Depp ma kilka istotnych wstawek, to cały film koncentruje się rzecz jasna na Maïwenn, a najlepsze sceny z udziałem króla to te, w których nie mówi nic i operuje wyłącznie swoją mimiką. Bądźmy szczerzy: Johnny jest tam wyłącznie dla swojego nazwiska. W innym wypadku ta produkcja nigdy by nie przyciągnęła światowej publiczności.
Moja recenzja brzmi krytycznie, ale jest to taki przypadek filmu, który lepiej wypada, kiedy się go ogląda, ale niekoniecznie o nim myśli. Tak jak zaznaczyłem we wstępie – Kochanica Króla… WCIĄŻ jest niezłą rozrywką. To dobrze nam znana opowieść w atrakcyjnej oprawie audiowizualnej. Chociaż storytelling bierze widzów za strasznych naiwniaków, to potrafi wciągnąć w swój świat. Maïwenn wiele razy idzie na skróty i wykorzystuje narrację „z offu”, a tempo filmu czasami spowalnia, by innym razem przyspieszyć do prędkości 1.5. Mimo usilnych starań, żeby nadać historii jakiejś podniosłości, te próby na szczęście spełzły na niczym. Jest to film czysto rozrywkowy. Według mnie najlepszego występu aktorskiego w Kochanicy Króla… wcale nie zaliczył Depp, tylko nieznany szerszej publiczności Benjamin Lavernhe. Grał on La Borde’a, czyli najbardziej zaufanego człowieka Ludwika XV i przewodnika dla Maïwe… tfu, dla Jeanne du Barry. Chociaż nazywam czarnego konia Kochanicy Króla… aktorem praktycznie anonimowym, to zaliczył on swój występ u… Wesa Andersona! W jakiej roli?
Cóż, pozostaje mieć nadzieję, że cała kariera dopiero przed Benjaminem Lavernhe. Innym pozytywnym zaskoczeniem podczas seansu Kochanicy Króla… było dwukrotne pojawienie się całego stada psów beagle.
To nie jest ten beagle, który wystąpił w Kochanicy Króla Jeanne du Barry, ale moim zdaniem każdy piesek nadaje się na gwiazdę filmową nie gorszą od Maïwenn. Tak jak podobno każda kobieta może zostać kochanicą króla.
( ͡° ͜ʖ ͡°)
Moja ocena: 6/10.
Nigdy nie wybaczycie Deppowi poniewierki z p. Bursztyn Słyszał, nie? xddddd
Banda sojdżaków. Jakby to był film z innym aktorem to by było „śmiała, nowoczesna, feministyczna reinterpretacja, która nie boi się odważnie łamać konwenansów” xdddd