O swoich pierwszych wrażeniach z najnowszej odsłony jednej z flagowej serii Paramountu pisałem tutaj, przyszedł więc czas na pełnoprawną recenzję najgorętszego slashera pierwszej połowy roku. A więc: „Krzyk VI” proponuję tę samą samoświadomą konwencję, co doskonale przyjęty przez krytykę i widzów poprzednik, ale udaje mu się wycisnąć z niej znacznie więcej świeżości. I mimo że akcja przenosi bohaterów z prowincjonalnego Woodsboro do pompatycznego Nowego Jorku, szóstej części serii Scream sprytnie unika typowych dla sequeli potknięć (tak, dobrze przeczytaliście – mimo cyferki w nazwie i stałych dla francyzy elementów, najnowsza odsłona „Krzyku VI” to przede wszystkim „sequel requela”, jakim był „legacy sequel” z 2022 roku). Skonfundowani? Nie martwcie się, nie wy jedyni – twórcy scyerii z Ghostfacem w roli głównej ponownie szalenie bawią się metatekstową formułą, ale nie zapominają o zaproponowanych przed rokiem bohaterach, dzięki czemu film w reżyserii Matta Bettinelliego-Olpina oraz Tylera Giletta w zadowalający sposób kontynuuje historię z „Krzyku”, co dodaje całości zaskakującej, emocjonalnej głębi. Lecz co jednak najważniejsze: w przypadku „Scream VI” mamy do czynienia przede wszystkim z trzymającym w napięciu slasherem pełną gębą, który powinien zadowolić wszystkich fanów gatunku poziomem scen gore i ilością „keczupowej” krwi. Oczywiście nie jest to film idealny, co najbardziej wybrzmiewa w zbyt nijakim jak na tak szalony film końcowym plot-twiście, ale to zaledwie jedna rysa na udanej, pod każdym względem lepszej niż poprzednik całości.
Porównań z wersją z 2022 roku ciężko uniknąć – „Krzyk VI” jest łudząco podobny do swojego poprzednika, co widać już w świetnej scenie otwierającej z Samarą Weaving (która to, nawiasem, idealnie wpisuje się w konwencję „krzyk-verse” po swoim świetnym występie w „Zabawie w pochowanego”), lustrzanie podobnej do niemal kultowego już otwarcia „Krzyku” z Jenną Ortegą. Podobieństwa ta sam film, oczywiście, często autokomentuje – znana z poprzednika Mindy (Jasmin Savoy Brown) określa w pewnym momencie rozgrywające się wokół wydarzenia użytym przeze mnie w tytule mianem „sequela requela”, wskazując, że „Krzyk VI” – aby przyciągnąć widzów – powinien być, jak każdy sequel, pod każdym względem większy od swojego poprzednika. I w pewien sposób tak jest – w porównaniu do zeszłego roku budżet wzrósł o 11 milionów, co widoczne jest na każdym kroku. Podstawową i kluczową zmianą jest przeniesienie miejsca akcji – Nowy Jork stwarza o wiele większy potencjał slasherowo-inscenizacyjny, niż Woodsboro, co twórcy raz za razem wykorzystują. Scen akcji jest więcej, a ich skala i rozmach znacząco wzrosły. Bez zbędnego zdradzania szczegółów powiem, że w ostatnim czasie żaden slasher (no, może poza drugim „Terrifierem”) nie dostarczył mi tyle satysfakcji swoją widowiskową przemocą na przestrzeni wielu różnorodnych lokacji. W porównaniu do kosztującej tyle samo ostatniej części „Halloween” przepaść między tymi filmami, na korzyść oczywiście „Krzyku”, jest kolosalna i warta podkreślenia – bohaterowie, a my razem z nimi, cały czas się przemieszczają, a żywe tempo nie pozwala nam spojrzeć na zegarek. „Krzyk VI” to ten rodzaj sequela, w wypadku którego wszystkie zmiany wynikające ze zwiększenia budżetu wpływają pozytywnie na jakość całości – zwiększa się skala, a z nią, na całe szczęście, zabawa przed ekranem. We współczesnych sequelach niezbyt często zachowana jest ta zależność.
Co jednak zaskoczyło mnie najbardziej, to bohaterowie, których losy… faktycznie zaczęły mnie obchodzić. Postać Melissy Barrerry, córki osławionego Billy’ego Loomisa, zyskuje jeszcze większych rumieńców przez wątek przepracowywania zeszłofilmowej traumy, co zostaje dodatkowo wzbogacone przez udany rozwój jej relacji z młodszą siostrą, Tarą. Z kolei Tara – czyli Jenna Ortega – awansuje do głównej obsady, a odgrywanej przez nią bohaterki (tak odmiennej od Wednesday Addams w jej wykonaniu) zwyczajnie nie da się nie lubić i nie kibicować jej w starciach z Ghostface’em. Satysfakcjonująco rozwinięci zostali również pozostali członkowie „Core Four” z Woodsbro, czyli Chad (Mason Gooding) oraz wspomniana już wcześniej Mindy. Widać, że obsada z filmu na film czuje się ze sobą coraz swobodniej i ich „koleżeński vibe” jest bardzo wyczuwalny, zwłaszcza, że szósta część „Krzyku” mocno opiera się na swoich bohaterach. Poza zupełnie nowymi postaciami w filmie powracają również starzy wyjadacze serii – Courtney Cox (po raz drugi) oraz Hayden Panettiere, dzięki czemu całość ponownie jest miksem kontynuacji oraz rebootu. Lecz z racji, że „Krzyk VI” opiera się na relacjach zapoczątkowanych już w swoim poprzedniku, obraz ten po prostu lepiej trafia do widza czysto dramatycznie, nie tracąc przy tym jednocześnie swojego unikalnego, meta charakteru.
Oczywiście nie jest to w żadnym wypadku obraz bez wad – jak już wspomniałem we wstępie intryga, nawet w ramach konwencji, jest grubymi nićmi szyta, ale koniec końców i tak zostaje nieźle wpasowana w nieco over-the-top całość. Można by też przyczepić się do zachowań postaci w sytuacjach zagrożenia, ale bohaterowie „Krzyku” i tak wypadają pod tym względem znacznie bardziej na plus, niż większość slasherowych archetypów. „Krzyk VI” to udana zabawa schematami gatunku i film, który udowadnia, że pozornie wyeksploatowana do cna kinowa seria nadal nie powiedziała ostatniego słowa. Dwie godziny spędzone na sali kinowej zleciały mi błyskawicznie, co uważam za spory sukces po tym, z jaką obojętnością odebrałem część poprzednią. „Krzyk VI” jest bardziej intensywny, wciągający i zwyczajnie bardzo sympatyczny jako prosty slasher o młodych dorosłych, którzy jedyne, czego pragną, to w spokoju napić się piwa i przestać uciekać przed seryjnym, zamaskowanym mordercą. Łatwo z nimi rezonować i ich losy śledzić, a w scenach, gdy napięcie wzrasta, równie łatwo zaczerpnąć z nimi ogromny haust powietrza.