Urodzony w 1987 roku w Piotrkowie Trybunalskim Marcin Januszkiewicz jest polskim aktorem, piosenkarzem, autorem tekstów oraz kompozytorem. Swój talent pokazuje na deskach największych polskich teatrów oraz w naszych ulubionych produkcjach telewizyjnych i streamingowych. W ostatnim czasie mogliśmy go oglądać w programie rozrywkowym „Twoja Twarz Brzmi Znajomo”, gdzie zajął 3. miejsce, a także wystąpił u boku Borysa Szyca w serialu „Warszawianka”. Teraz szykuje dla nas kolejne autorskie utwory.
10 listopada, Marcin Januszkiewicz zgodził się porozmawiać z Kącikiem Popkultury w Teatrze Rampa tuż przed spektaklem „Depesze”. Przeczytajcie co miał nam do powiedzenia!
Pierwszą część naszego wywiadu znajdziecie tutaj: Marcin Januszkiewicz – „Jestem człowiekiem, który lubi wyzwania” [WYWIAD, cz. I]
JT: Jak Twoje doświadczenia zawodowe przygotowały Cię do pracy w dubbingu?
MJ: Chyba praca nad głosem najbardziej. Szkolenie głosu, umiejętność grania na strunach głosowych pozwoliła mi zostać aktorem dubbingowym.
JT: Tutaj pojawia się pytanie… jak Ci się pracowało z Simbą?
MJ: Ciary i łzy. Wziąłem udział w castingu, po jakimś czasie okazało się, że wybrano i zaakceptowano mnie. Bardzo się ucieszyłem, jest to bajka mojego dzieciństwa. Kiedy byłem w studiu nagraniowym, a zwłaszcza kiedy robiliśmy scenę z duchem ojca i usłyszałem nagrany już wcześniej przez Wiktora Zborowskiego głos Mufasy, no to miałem ciarki. Miałem wrażenie, że to kolejny samograj. Byłem tak rozklejony w tym studiu, że tak naprawdę wystarczyło nagrać moje prawdziwe uczucia i myśli.
JT: Oficjalnie możemy powiedzieć, że jesteś księciem Disneya!
MJ: Faktycznie jestem członkiem tej niezwykłej rodziny. Chciałbym w to wejść jeszcze szerzej, odkąd Disney kupił prawa do „Gwiezdnych Wojen”, bardzo chciałbym zostać rycerzem Jedi. Mam nadzieję, że to się jeszcze ziści. To takie moje małe marzenie zagrać kiedyś w tym uniwersum.
JT: Jak się czułeś mogąc zaśpiewać ten kultowy utwór „Miłość rośnie wokół nas”, która w nowej wersji przyjęła tytuł „Pieśń o miłości”?
MJ: To właściwie jest trochę niesmak tej postaci, taka łyżka dziegciu, ponieważ Simba jako dorosły Simba nie ma takiego swojego songu. Nawet mały Simba śpiewa, że chce zostać królem, a tutaj nie ma tego, że mogłem sobie coś pośpiewać. Jest oczywiście ten legendarny duet, ale nie miałem do wykonania takiego utworu, jaki jest na przykład w „Aladynie”.
JT: Czy w dzieciństwie animacje miały na Ciebie duży wpływ?
MJ: Miały! Moja droga, bajki na Polonii 1 to moje dzieciństwo. „Brygada RR”, „Gumisie”… „Muminki” już wtedy były dla mnie dziwne, dzisiaj z perspektywy dorosłego faceta wciąż takie są, choć również mają w sobie jakąś ciekawą magię. Pamiętam miałem bardzo dużo niemieckich kaset VHS, gdzie nagrany był „Alvin i wiewiórki” po niemiecku i to oglądałem. W ogóle miałem bardzo dużo VHSów po niemiecku. Kiedy natomiast byłem takim wczesnym nastolatkiem to bajki na Polonii 1 – „General Daimos”, „Tsubasa” to były moje ukochane rzeczy. No i Cartoon Network! Ja jestem z pokolenia Cartoon Network. „Laboratorium Dextera” czy „Tom i Jerry” to takie bajki, które mnie ukształtowały.
JT: Co popchnęło Cię w aktorstwo?
MJ: Brak perspektyw na życie i to, że chwytałem wiele srok za ogon jako młodziutki człowiek. Zawsze byłem sportowcem, grałem w tenisa, siatkówkę, śpiewałem, jeździłem na konkursy wokalne, tutaj jakiś teatrzyk, tam przedstawienie dla dzieci, raz lubiłem wagarować, raz chodzić do szkoły. Miałem takie skrajności… trochę lubiłem być taki grzeczny i komunikatywny, umiejący się porozumiewać z ludźmi, a jednocześnie taki niegrzeczny i łobuzerski. Ja po prostu wiedziałem, że to się skończy czymś artystycznym, że to tak będzie.
JT: Czy inaczej podchodzisz do roli, kiedy pracujesz na postaci fikcyjnej a historycznej?
MJ: Nie, zawsze tak samo. Myślę zawsze o człowieku i emocjach. Jeszcze nie zdarzyło mi się grać zwierzęcia, ufoludka, ani żadnej kreatury, zdarzyło mi się grać jakiś byt, jednak wtedy raczej podchodzę do tego bezemocjonalnie. Kiedy kreuje którąkolwiek ze swoich postaci wychodzę od człowieczeństwa. Jestem daleki od bycia misjonarzem zawodowym. To nie tak, że muszę to zrobić jeden do jednego. Ja buduję kreację, która służy opowiedzeniu pewnej historii. Jak na przykład Austin Butler w “Elvisie”, był niesamowity w tej roli, ale to nie był jeden do jednego Elvis Presley. Wydaje mi się, że nawet takie przywoływanie, wskrzeszanie postaci służy opowiedzeniu ich historii aniżeli przenoszeniu tych ludzi na ekran w idealnym odwzorowaniu. I to jest ważniejsze, ponieważ zbliżenie się kreacją jedynie pomaga lepiej przedstawić daną historię.
JT: Występowałeś już z wieloma polskimi aktorami i to nie tylko w teatrze, ale i w kinie oraz telewizji. Czy jest jeszcze ktoś z kim chciałbyś zagrać, a nie miałeś do tego okazji?
MJ: Chyba nie, zagrałem już z moimi ulubionymi aktorami – Borysem Szycem, Kingą Preis, Krzysztofem Stroińskim, który jest moim absolutnym idolem, ale jestem otwarty na wszystkie współprace, nie mam tak, że chciałbym z kimś tak bardzo, bardzo zagrać. Wiesz, chciałbym zaśpiewać ze Stingiem, jak już mówimy o marzeniach zawodowych, chciałbym stanąć z nim na jednej scenie. Zawsze się cieszę, gdy biorę udział w kolejnych produkcjach i widzę listę aktorów, którzy biorą w nich udział. Kiedy są to ludzie, których znam cieszę się, a jeśli to tacy, których jeszcze nie znam to jeszcze bardziej się cieszę.
JT: Jak Ci się współpracowało z Borysem Szycem na planie „Warszawianki”?
MJ: Ja się trochę wychowałem na jego aktorstwie. O Borysie Szycu słyszałem już legendy jak byłem na Akademii Teatralnej, i o jego roli w Płatonowie, który zrobiła wtedy z nimi Agnieszka Glińska na dyplom, podobno była to legendarna rola, a Borys wszystkich zjadał na scenie. Później zostałem etatowym aktorem Teatru Współczesnego, ale zanim to się stało, jeszcze na Akademii zobaczyłem reedycje tego dyplomu na deskach teatru, ponieważ Agnieszka przeniosła tam ten tytuł i… spadły mi kapcie. Rola Borysa była po prostu porywająca. Potem dołączyłem do zespołu i grałem na zastępstwie jednego z lokajów w tymże spektaklu, dzięki czemu miałem okazję poznać Borysa od kulis, podglądać jego pracę i to jak wchodzi na scenę. Borys jest zwierzęciem teatralnym, który ma niezwykle bogatą karierę, ma swoje wzloty i upadki. Miał moment zachłyśnięcia się tą sławą, ale na szczęście zawrócił i dostaje coraz więcej ról na miarę jego talentu. Mieliśmy w „Warszawiance” jedną scenę, akurat tę pamiętam najbardziej, gdzie jedziemy wąskotorówką pod Warszawę załatwiać robotę, i nie ukrywam, że to była ogromna frajda z nim grać. To jest zwierzak sceniczny! Zagraliśmy też razem w “Hamlecie” w Teatrze Współczesnym. On grał Hamleta, ja Laertesa i przygotowywaliśmy się do słynnego, finałowego pojedynku. Tak się to czasem kończyło, że lądowałem na ostrym dyżurze, ponieważ Borys jest bestią! To kawał silnego faceta, ale oczywiście jest w nim też dużo czułości. Oboje się mocno wkręcaliśmy w tę walkę, ja na tym niestety gorzej wychodziłem. Wciąż bardzo dużo się od niego uczę i go podziwiam. Trzymam też za niego mocno kciuki, żeby utrzymał się na tej ścieżce, którą obrał, ponieważ może być dla wielu ludzi autorytetem.
JT: Nagraliście również wspólnie utwór „Ave Maria”.
MJ: Tak, zaprosiłem go do współpracy. Faktycznie wymarzyłem sobie, żeby w utworze, który napisaliśmy razem z Kubą Więckiem na EPkę „Wolny Spokój”, żeby Borys swoim głosem zadeklamował fragment „Ave Maria” po łacinie. Tak, poprosiłem go o to i cieszę się, że się zgodził.
JT: W Twojej twórczości bardzo często pojawia się Agnieszka Osiecka. Jak się zaczęła Twoja przygoda z tą artystką?
MJ: Zawsze lubiłem jej piosenki i w ogóle jak byłem nastolatkiem czytałem dużo poezji. Zawsze poezja mnie najbardziej kręciła, więc zaczytywałem się w te teksty i oczywiście uwielbiałem jej piosenki. Pamiętam koncert „Zielono mi” poświęcony właśnie Osieckiej tuż po tym jak zmarła. To był legendarny koncert, całe Opole na zielono, pełne liści. Do dziś pamiętam artystów śpiewających jej piosenki, to było coś magicznego. Do dziś pamiętam młodziutką Agatę Passent i Magdę Umer, które prowadziły to wydarzenie i pamiętam, że ten koncert mnie zachwycił, mimo że miałem wtedy tylko 10 lat. Zawsze bardzo ceniłem jej twórczość i lubiłem wracać do tych utworów. Później przyszedł rok 2011, kiedy byłem rok po szkole teatralnej, a Magda Smalara razem z moją przyjaciółką Moniką Gołębiewską, namówiły mnie na udział w przeglądzie – Pamiętajmy o Osieckiej. Nie musiały mnie długo namawiać, ale zachęciły mnie bardzo skutecznie, więc przygotowałem się do tego festiwalu, przygotowałem repertuar, udało mi się zdobyć pierwszą nagrodę i już wtedy wiedziałem, że chciałbym potraktować jej repertuar bardzo poważnie. Wtedy też postanowiłem sobie, a może nawet wymarzyłem, że chcę, żeby moja pierwsza płyta była złożona z jej utworów, a dokładniej moich interpretacji jej utworów.
JT: Ale to nie jedyny klasyk, który postanowiłeś wykorzystać w swojej twórczości. Następni w kolejce byli Lady Pank i Perfect.
MJ: Tu się stało coś takiego jak popyt-podaż. My do tej pory zagraliśmy koncert „Osiecka po męsku” grubo ponad sto razy i ze wszystkich miejsc, w których graliśmy, zebraliśmy bardzo pozytywny odbiór oraz pytanie, kiedy wracamy z nowym materiałem. W tamtym czasie, czyli wydanie „Perfect Lady Pank” w 2020 roku, nie byłem jeszcze gotowy na swój autorski repertuar. On we mnie wciąż dojrzewał i to jest paradoks, ponieważ ja się również zajmuję pisaniem piosenek od lat, również dla innych artystów, a dla siebie jakoś nie wiem… nie miałem siły przebicia dla siebie samego. Więc idąc tym tropem popyt-podaż pomyślałem, że może warto by wziąć na warsztat Lady Pank i Perfect, przy czym utrzymać tę spójność artystyczną z pierwszą płytą.
JT: Czy masz jeszcze coś w zanadrzu z tego okresu drugiej połowy XX wieku?
MJ: Wiesz, że zacząłem tłumaczyć Queen i ich utwory, stworzyłem nawet aranżacje do trzech, ale to nigdy nie ujrzało światła dziennego. Staraliśmy się o prawa do tego, ale dostaliśmy odmowę. Teraz możemy słuchać przetłumaczone utwory Queen w teatrze ROMA, ale jest to spektakl na licencji, więc o te pozwolenia jest łatwiej. To było w okolicach mojego albumu „Perfect Lady Pank” oraz premiery filmu „Bohemian Rhapsody”, który także narobił szumu wokół Queen, więc domyślam się, że w tamtym okresie było bardzo wielu Marcinów Januszkiewiczów na świecie, którzy chcieli przełożyć ten materiał na swój ojczysty język. Tak to sobie oczywiście tłumaczę. Trochę żałuję, ponieważ te utwory gdzieś tam są i mam je gdzieś z tyłu głowy, żeby do nich wrócić, ale narazie nie mam na to czasu zawodowo.
JT: Gdzie w tym wszystkim jest Marcin jako Marcin. Czy możemy oczekiwać, że niedługo zobaczymy coś co jest w pełni i tylko Twoje?
MJ: Marcin jest w tym wszystkim. Teraz niedawno ukazał się mój najnowszy singiel „Wtedy”, zbieram materiał na własny album, który chciałem wypuścić jeszcze w tym roku, niestety ze względów finansowych to się nie uda, więc mam nadzieję, że uda się to w przyszłym roku. Narazie mam co robić. Ja jestem osobą, która kocha życie i staram się znaleźć jak najwięcej życia w swoim życiu, ale za chwilę premiera 3. sezonu „Rojst”, w którym wziąłem udział. Wchodzę w kolejną wspaniałą produkcję jednego z kanałów streamingowych, której premiery już się nie mogę doczekać. Kolejne plany teatralne, koncerty, muzyczne formacje… ja w tym wszystkim jestem. Mam pomysł na napisanie spektaklu. Jesteśmy już po pierwszej burzy mózgów. Chciałbym wyreżyserować i współtworzyć swój autorski spektakl, zresztą już miałem swój debiut w tym zakresie jako autor tekstów i muzyki do musicalu – „Liżę Twoje Serce”, który napisałem razem z Mariuszem Obijalskim we wrocławskim Teatrze Capitol. Teraz chciałbym zrobić spektakl, który będę mógł wyreżyserować.
JT: Ostatnie pytanie w takim razie… musisz wybrać tylko jedną rzecz, którą będziesz robił do końca życia: muzyka, teatr, kino, telewizja.
MJ: Nie odpowiem Ci na to pytanie, nie ma szans… tu jest głucha cisza.