Urodzony w 1987 roku w Piotrkowie Trybunalskim Marcin Januszkiewicz jest polskim aktorem, piosenkarzem, autorem tekstów oraz kompozytorem. Swój talent pokazuje na deskach największych polskich teatrów oraz w naszych ulubionych produkcjach telewizyjnych i streamingowych. W ostatnim czasie mogliśmy go oglądać w programie rozrywkowym „Twoja Twarz Brzmi Znajomo”, gdzie zajął 3. miejsce, a także wystąpił u boku Borysa Szyca w serialu „Warszawianka”. Teraz szykuje dla nas kolejne autorskie utwory.
10 listopada, Marcin Januszkiewicz zgodził się porozmawiać z Kącikiem Popkultury w Teatrze Rampa tuż przed spektaklem „Depesze”. Przeczytajcie co miał nam do powiedzenia!
Joanna Tulo: Gratulujemy zajęcia trzeciego miejsca w programie „Twoja Twarz Brzmi Znajomo”!
Marcin Januszkiewicz: Dziękuję!
JT: Jak dotychczasowe doświadczenia zawodowe przygotowały Cię do tego programu?
MJ: Wiesz co, to ciekawe pytanie, bo mam wrażenie, że z jednej strony żadne mnie nie przygotowały… nic co wcześniej zrobiłem, a z drugiej strony wszystkie. Jest to program, który łączy umiejętności aktorskie i muzyczne, czyli warsztat zarówno wcielania się w postać, ale i warsztat muzyczny, czyli używanie strun głosowych. Miałem to szczęście, że uczyłem się tego jak odpowiednio w te struny dąć, żeby wydobyć najlepszy możliwy dźwięk. Z jednej strony są to takie rzeczy, które ułatwiły mi mój żywot i byt w tym programie. Natomiast na wiele rzeczy nie byłem kompletnie przygotowany. Ja dopiero podczas nagrywania pierwszych dwóch-trzech dni na hali, kiedy kręciliśmy pierwszy odcinek, zorientowałem się w czym biorę udział. Jaki to jest ogrom pracy i jakiego nakładu energii to wymaga. W każdej rzeczy, którą człowiek robi zawodowo, ale też nie tylko, jest coś takiego, że na początku nie wie jak musi rozłożyć siły i jak nimi dysponować. Ergonomia w tym zawodzie jest niezwykle istotna. To jest jak w sporcie, to znaczy, że musisz wiedzieć, kiedy możesz przyspieszyć, kiedy zwolnić. Tutaj właśnie podczas tych pierwszych dni zrozumiałem jak będę musiał rozłożyć energię na najbliższe tygodnie. Kompletnie nie byłem na to przygotowany, na ten wysiłek. Trudno to wytłumaczyć, ale nawet samo siedzenie na fotelu sześć godzin, kiedy jest się w procesie tworzenia charakteryzacji, jest męczące. To taki rodzaj koncentracji oraz współpracy z wybitnymi charakteryzatorami w tworzeniu tej maski.
JT: Jakbyś miał porównać format programu, powiedziałbyś, że bliżej mu do teatru czy telewizji?
MJ: Mam takie doświadczenie, że zarówno w teatrze, jak i telewizji, robiłem takie rzeczy. Tutaj musiałem się zmierzyć z odlewem twarzy przed programem, czego już wcześniej doświadczyłem do filmu „Mój dług”, kiedy trzeba było spreparować fantom mojej postaci. Niestety mam klaustrofobię, więc doskonale wiedziałem, czym to pachnie i z jakim lękiem będę musiał się mierzyć jeszcze raz podczas tego całego procesu. Może za drugim razem nie przeżyłem tego tak dramatycznie, jak za pierwszym. Więc w filmie trochę doświadczyłem tego z czym się ten program je. W teatrze oczywiście też, ponieważ teatr na tym polega, że zakładamy peruki, doklejamy wąsy, rzęsy, brwi. Kreowałem postać Marlene w spektaklu „Edith i Marlene”, w związku z tym gorsety, chodzenie na szpilkach, przygotowany dużo wcześniej makijaż, zaklejane, a następnie dorysowywane brwi. W tym i w tym doświadczyłem tego wszystkiego w mikroskali.
JT: Jak to było kreować na scenie kobietę, czy to jako Marlene czy w „Twoja Twarz Brzmi Znajomo”?
MJ: W spektaklu było zupełnie inaczej, ponieważ mieliśmy na to dużo więcej czasu i ja się dużo rzetelniej przygotowałem do tej roli. Oglądałem i czytałem wiele publikacji o Marlene, zbudowałem sobie jakieś wyobrażenie o niej. Zacząłem się też wtedy uczyć chodzić na szpilkach, to był ten moment, kiedy musiałem je po raz pierwszy założyć. To było zabawne, ponieważ naukę zacząłem na dwa tygodnie przed premierą. Reżyserka Marysia Seweryn wraz z kostiumografem Tomkiem Ossolińskim zdecydowali, że będzie to full makeover, w związku z tym zacząłem się uczyć, bo nie umiałem wtedy chodzić na szpilkach i w ciągu tych dwóch tygodni musiałem się z tym zmierzyć. Jednak w kreowaniu kobiety ważniejsze jest poruszanie się. Marlene Dietriech była postacią nietuzinkową i wyjątkową, ponieważ poza swoją legendarną urodą była trochę męska w swoich ruchach. Miała takie żołnierskie ruchy, zresztą sama była żołnierką i miała dość sztywną postawę chodzenia. Tam nie było kręcenia biodrem i zarzucania nogą, oczywiście potrafiła to zrobić i miała ogromną grację, ale to było inne poruszanie się i jako postać była raczej chłodna, taka jak lód.
Natomiast w programie wszystko było na wariata, istne szaleństwo, ponieważ tutaj mamy tydzień na przygotowania. Z tą pierwszą postacią kobiecą, czyli Debbie Harry z Blondie, miałem łatwiej, ponieważ skupiałem się bardziej na trenowaniu wokalu, ale już na przykład Reni Jusis, która musiała się trochę poruszać w obcisłym kostiumie, nie mówiąc już o Celine Dion, która jest kobietą petardą, wulkanem energii… nie było mi łatwo.
JT: Nie myślałeś, żeby w finale wykreować postać Martina Gore’a lub Dave’a Gahana?
MJ: Nie mogłem tego zrobić ze względu na siebie. Jestem człowiekiem, który lubi wyzwania i stawiam sobie wysoko poprzeczkę. „Depesze”, którzy są fenomenem Teatru Rampa są hołdem dla zespołu Depeche Mode, ale my nie wcielamy się jeden do jednego w te postaci. Dlatego na przykład ja się nie nazywam w spektaklu Dave Gahan tylko Personal Jesus, który został zaczerpnięty z ich utworu. Wszystko dlatego, że Marta Zalewska odpowiedzialna za aranżacje, chciała zachować klimat tej muzyki, ale również dać nam wokalistom pole do popisu, żeby to były nasze interpretacje z ogromnym szacunkiem do oryginału. Wiedzieliśmy z czym się tutaj mierzymy i jaki widz przyjdzie nas oglądać. W związku z tym ja nie do końca robię tego Dave’a, śpiewam swoim głosem, chociaż go trochę obniżam i też długo trenowałem akcent z Manchesteru, ponieważ mi na nim zależało. Czasami, kiedy wracamy do tego tytułu po jakimś czasie, zawsze sobie przypominam i odtwarzam te niuanse językowe. Natomiast w programie szukałem takiej rzeczy, która sprawi mi trudność. Moja przyjaciółka Karolina Wierzbicka, zasugerowała mi, że powinienem zrobić tego Elvisa i na początku myślałem, że to nie jest dobry pomysł, bo to jest po prostu za trudne. Nawet ja, który lubi sięgać wyżej miałem takie wrażenie, że to jest już takie turbo trudne, a potem sobie pomyślałem, pomyślałem, pomyślałem i stwierdziłem, że to jest takie zagranie vabank na finał. Jestem bardzo dumny z tego Elvisa!
Nawet Mirek Zbrojewicz, z którym się przyjaźnię, napisał do mnie sms’a: „Dojebałeś tym Elvisem!”, i to jest warte wspomnienia, ponieważ podczas naszej przyjaźni z Mirkiem jest to drugi sms, który od niego dostałem w życiu, więc skoro sam „Grucha” napisał do mnie, że mu się podobało, to już musiało być coś.
Naszą recenzję spektaklu „Depesze” przeczytacie tutaj: „Depesze”, czyli Depeche Mode rozłożeni na czynniki pierwsze
JT: „Depesze” to bardzo złożony spektakl i nie ma tutaj jednej dobrej interpretacji. Jak Ty podchodzisz do tego tytułu? Jak wygląda Twoje myślenie o tym spektaklu?
MJ: Powiem tak… jest takie Depeche City, miasto, gdzie wszyscy są poukładani w tych swoich mundurkach, biurkach, w takiej cyfrowej prozie życia, ale jest również mroczny świat wolności, i o tej wolności jest dla mnie subkultura Depeszy, mówię to z perspektywy 36-letniego człowieka patrzącego na przełom lat 80. i 90. To była nieprawdopodobna wolność! Nagle Ci bohaterowie spektaklu za sprawą Little Fifteen, graną przez Martę Zalewską, a później Personal Jesusa granego przeze mnie, stają się wyznawcami wolności. Zrzucają kajdany codziennego uciemiężenia i stają się tak naprawdę sobą. Rozdmuchują tę czarną energię, którą mają od początku w sobie. Tak ja to widzę. Ten spektakl składa się z małych rzeczy i ludzie je dostrzegają, ponieważ widzowie bardzo często do nas wracają po kilka razy i cieszę się, ponieważ mogą dostrzegać kolejne, ukryte w tym spektaklu smaczki.
JT: Skąd pomysł na tak duży udział publiczności w spetkaklu?
MJ: To jest spontan! O to były walki, ponieważ zasady BHP nie były zbyt przychylne. My tego nie planowaliśmy, a podczas pierwszych spektakli ludzie po prostu zaczęli wchodzić na scenę. To było nieplanowane! Rozmawialiśmy, że nie możemy zatrzymać tej energii, ponieważ na końcu przecież wszyscy jesteśmy Depeszami, parafrazując trochę tytuł filmu Marka Koterskiego. Zaczęło się pojawiać wiele wątpliwości związanych właśnie z BHP, a teatr bardzo mocno tego pilnuje, aby wszystkie zasady były przestrzegane. Ale jakoś tak wyszło, że nasz widz jest taką siłą, że nie jesteśmy w stanie tego zatrzymać. Nawet jeśli byśmy przed spektaklem powiedzieli: “Szanowni Państwo, prosimy nie wchodzić na scenę”, i zasłaniali się BHP to i tak nic by nie dało. To się wydarzyło, to się po prostu wydarzyło! Potem stwierdziliśmy, że jest to najwspanialsze na świecie – zachowajmy to!
JT: Czy określił byś siebie jako Depesza?
MJ: Nie, bo to by było nie fair w stosunku do ludzi, których poznałem. Podczas przygotowań do spektaklu poszliśmy kiedyś do klubu VooDoo, gdzie cyklicznie odbywają się imprezy Depeszy i tam wszyscy nimi są. Spędziłem cudowny wieczór rozmawiając i tańcząc z nimi i myślę, że to byłoby nie fair, gdybym powiedział, że jestem Depeszem. Wytłumaczę to tak… jestem fanem, a może nawet psychofanem „Gwiezdnych Wojen”, i jak ktoś mi mówi, że też nim jest to ja od razu zadaję dwa-trzy pytania i się orientuje z kim mam do czynienia, więc prawdziwy fan Depeche Mode mógłby mnie bardzo szybko zagiąć. Jednak pierwszą płytą, która wywarła na mnie takie ogromne wrażenie artystyczne to była płyta “Exciter”. Był rok tuż po millenium i zacząłem słuchać muzyki już bardziej świadomie i brzmieniowo bardzo mi się to podobało, później odkryłem kolejne utwory. Bardzo lubię Depeche Mode, ale to nie tak, że jestem takim fanem, jakich miałem okazję spotkać.
JT: Jaka była Twoja reakcja, kiedy dostałeś rolę w „Czterdziestolatku”? Mimo wszystko jest to tytuł kultowy w Polsce, a Ty jeszcze nie masz tych czterdziestu lat.
MJ: Bardzo się ucieszyłem, ponieważ jak już robić tego „Czterdziestolatka”, to i wcielić się w tytułowego czterdziestolatka. Powiem nieskromnie, że cieszę się, że patrząc w lustro jeszcze nie widać po mnie, ile mam lat tak dokładnie, ale już powoli zbliżam się do tej granicy. Reżyserka Joanna Drozda często podkreślała, że to taki wiek – ta czterdziestka – że wpadamy w taki moment rozkminy życiowej, tych wszystkich lęków. Myślę, że mogę to opowiedzieć ze swojej perspektywy, tego 36-letniego mężczyzny, że ja już czuję się dojrzałym człowiekiem, ale przede wszystkim czuje się już śmiertelny. Znaczy, że przekroczyłem już w swojej głowie wiek bycia człowiekiem, który może wszystko i jest nieśmiertelny, teraz czuję oraz rozumiem kruchość życia i jego wartość.
JT: Czyli rozumiesz rozterki głównego bohatera?
MJ: Oczywiście, że tak! Podszedłem do tego stricte zawodowo, do zmierzenia się z tą postacią. Reżyserka nam jasno nakreśliła problem jaki zawarła w scenariuszu, o czym chciałaby opowiedzieć i zmierzyłem się z tym jak z wyzwaniem zawodowym.
JT: Nie bałeś się porównań do Andrzeja Kopiczyńskiego, czyli oryginalnego czterdziestolatka?
MJ: Nie. Myślę, że sam fakt, że jest to musical, czyli forma tak odległa od serialu sprawia, że jest to od razu znak dla widzów o tej oryginalnej, konkretnej konwencji, którą się teatr muzyczny zajmuje. Więc nie, nie miałem żadnych obaw pod tym względem.
JT: Rampa wysłała inżyniera Karwowskiego do Opola, Ty też miałeś okazję wystąpić w Opolu. Czy to doświadczenie jakoś pomogło w Twojej kreacji Karwowskiego?
MJ: Chyba nie, nie wiem, może jakieś wyobrażenie tej sceny, zapach emocji i przestrzeń, ponieważ towarzyszą temu ogromne emocje, kiedy człowiek jest na żywo przed tymi wszystkimi kamerami. Pamiętam, że ja odczuwałem ekscytację, natomiast Karwowski, przynajmniej w mojej kreacji odczuwał tam lęk, ogromny lęk przed tym występem.
JT: Muszę zapytać o Twój udział w „Miss Saigon”. Czy była to dla Ciebie rola trudna, biorąc pod uwagę jak ciężka jest ta historia, a podejmowana tematyka jest naprawdę poważna? Czy łatwo było wchodzić w tę postać, a później wrócić do bycia Marcinem?
MJ: „Miss Saigon” to w ogóle ciekawa historia, ponieważ początkowo miało mnie tam nie być. Grałem wtedy na festiwalu Off-Północna swój koncert “Osiecka po męsku”, kiedy przyjechałem okazało się, że trwa casting do „Miss Saigon” w Teatrze Muzycznym w Łodzi. Rozmawiałem wtedy z Krzysztofem Wawrzyniakiem, który odpowiada za koordynację tego teatru i również jest dyrektorem festiwalu Off-Północna, to on mi powiedział o przesłuchaniach, o których jak się okazało nic nie wiedziałem. Kilka dni później, już po castingach, zadzwonił do mnie przez teatr z pytaniem, czy nie chciałbym zagrać Johna i spróbować swoich sił w przesłuchaniach. Zgodziłem się, wysłano moje nagrania do licencjodawcy i przyszła odpowiedź, że na Johna to nie, ale na Chrisa – tak. Tylko, że teatr miał już trzech Chrisów, więc niestety nie wyszło, po czym nagle w Teatrze Muzycznym ROMA została ogłoszona premiera „Aidy”, w której w obsadzie znaleźli się moi dwaj koledzy, czyli Janek Traczyk i Marcin Franc, którzy zostali obsadzeni również w „Miss Saigon”, i tutaj zrodził się pewien konflikt zawodowy, ponieważ powstała obawa, że próbując zgrać pracę tych aktorów pomiędzy dwa teatry może się nie udać, więc teatr wrócił do mnie, czy jednak nie chciałbym wrócić jako czwarty Chris, więc zgodziłem się, i tak zupełnym przypadkiem trafiłem do obsady. Ten tytuł był mi bardzo obcy, ale i bliski jednocześnie ze względu na obecność Kasi Łaskiej w obsadzie, z którą się znam i lubię już od lat. Nie widziałem nigdzie wcześniej tego tytułu, ale znałem historię i bardzo się cieszę, że tam trafiłem, ponieważ to wspaniała rola! To jest samograj – piękna, prosta, wzruszająca historia. Dobrze rozłożona dramaturgicznie z genialną muzyką. Teatr Muzyczny w Łodzi stworzył przepiękną scenografię, po której biegaliśmy w kamaszach, to było wspaniałe przeżycie.
Wracając do Twojego pytania, tam jest zawsze Marcin. Ja nie jestem typem aktora pod tytułem, że teraz się zamieniam i jestem kimś innym. Dla mnie jest to totalna bzdura. Wydaje mi się, że to zawsze jestem ja, przez moje emocje, moje ciało, moje myśli, mój punkt widzenia, oczywiście te postacie są przeze mnie filtrowane. Staram się zawsze jak najbardziej zbliżyć do pełnego wyobrażenia tej postaci albo tego jak ona wyglądała, żeby jak już mówiliśmy, opowiedzieć jakąś historię, ale zawsze mam świadomość, że to jestem ja. Nie jestem z tych, którzy potrafią wyśnić swoją postać. Wiem, że są różne metody dochodzenia do celu i grania na scenie, ale ja myślę o sobie jak o rzemieślniku, który wykonuje swój fach. W związku z tym muszę mieć poukładane emocje, znakomicie sprawne ciało, takie które będzie w stanie przedstawić to co chciałbym opowiedzieć.
Oczywiście są takie produkcje, które sprawiają, że człowiek jest emocjonalnie zniszczony, wypluty i jest cały w emocjach, a potem, żeby się uspokoić i wyjść z tych emocji, żeby ciało i mózg się trochę wyluzowały, faktycznie zajmuje to trochę czasu.
Przeczytaj część II: Marcin Januszkiewicz – „Jestem osobą, która kocha życie” [WYWIAD, cz. II]