Przyznam się, że choć nazwa „Swamp Thing” – antybohatera z Black Label DC Comics – obiła mi się nieco o uszy, to jeszcze nigdy nie miałem żadnej styczności z tą konkretną postacią. Tym samym świeżo wydany na polskim rynku tom „Potwór z bagien. Zielone piekło”, zbierający trzy zeszyty autostwa Jeffa Lemire’a, Douga Mahnkego i Davida Barona, jest moim pierwszym kontaktem ze Swamp Thingiem. Czy można rzecz, że decydując się na tę lekturę, wdepnąłem w niezłe bagno? Oj zdecydowanie – ze świecą szukać komiksowych historii superhero, które w tak udany sposób opowiadają kompletną historię w zaledwie jednym tomie. I na które tak dobrze się patrzy.
Akcja „Swamp Thing. Green Hell” przenosi nas do bliżej nieokreślonej przeszłości, w której świat dobiega końca. Niedobitki rasy ludzkiej zamieszkują szczyt góry, jedyny skrawek suchego lądu oddzielający ich od bezbrzeżnego oceanu nicości, ledwo wiążąc przy tym koniec z końcem. Parlamenty Zieleni, Czerwieni i Rozkładu, będące personifikacją świata natury, podejmują decyzję o unicestwieniu reszty mieszkańców Ziemi, których uznają za bezpośrednich winowajców apokalipsy. Aby anihilacja planety przebiegła bez zarzutów, Parlamenty tworzą awatara, tytułowego Potwora z bagien i jedną z najbardziej nikczemnych i brutalnych bestii, jakie kiedykolwiek stąpały po lądzie. Tego typu abominacji stawić czoła może jedynie Alec Holland, były awatar Parlamentów władający tą samą mocą, co nowo stworzone ucieleśnienie zielonego piekła. Jest tylko jeden problem – Alec Holland od dawna nie przebywa w świecie żywych.
W obronie zgnilizny
Historia Lemire’a składa się z bardzo wyraźnej struktury podziału na początek, rozwinięcie i zakończenie. W pierwszym zeszycie poznajemy sytuację wyjściową, w której dochodzi do niecodziennych narodzin bestii, w drugim akcja zawiązuje się i nabiera rumieńców, a w trzecim mamy do czynienia z klasyczną kulminacją i chwilą oddechu, która łączy się bezpośrednio z zakończeniem. „Zielone piekło” to jeden z tych komiksów, które co prawda przeczytać można bardzo szybko, ale w niczym to nie przeszkadza, bo zaoferowane blisko 160 stron cieszy dopracowaniem i stanowi naprawdę udaną, wartką opowieść akcji z domieszką gore i horroru. Już sam punkt wyjścia jest bardzo intrygujący – świat przedstawiony, rządzony przez kaprysy tzw. żywiołaków i zamieszkały przez ostatnich ludzi, to miejsce pozbawione jakiejkolwiek nadziei i kolorytu. Wszechobecna jest tu zgnilizna, głód i tęsknota za minionym. Tworzy to dosyć ciekawy paradoks – w konwencjonalnych historiach superhero bohater, który staje do walki z siłami zła robi to, aby uratować świat przed zagładą, uratować zaburzony porządek. Ale co w sytuacji, gdy w zasadzie… nie ma czego ratować? Czy można uznać wtedy, że przeżycie za wszelką cenę jest wartością samą w sobie? A może bez względu na okoliczności powinniśmy dążyć do tego, aby resztki naszego człowieczeństwa nigdy nie zostały nam odebrane? Lecz czy takie zwycięstwo może mieć inny niż gorzki smak? „Potwór z bagien. Zielone piekło” zadaje wszystkie te pytania i proponuje kilka odpowiedzi, w których na pierwszy plan przebija się przede wszystkim poszukiwanie nadziei tam, gdzie zdaje się jej dawno nie być. W ostatecznym rozrachunku jest więc to klasyczna historia superbohaterska, choć ubrana w bardzo oryginalne i charakterystyczne dla serii Black Label szaty narracyjne i formalne.
Relaksując zieleń? Nie tym razem
„Zielone piekło” to horror pełną gębą; mamy groźnego potwora, poskramiacza i spor ofiar na drodze do eliminacji tego pierwszego. Rysunki Douga Mahnkego i Shawna Molla są przyjemnie monumentalne (nie bez znaczenia jest tu też format – komiks został wydany w pełnym A4) i wręcz prześwietne w obrazowaniu abstrakcyjnego zagrożenia. Wspomniana wcześniej wartkość (i wartość w sumie też) lektury wynika z częstego stosowania przez rysowników wielkoformatowych kadrów, które więcej niż raz potrafią przechodzić w pełne dwie strony. Uwielbiam, gdy autorzy komiksów są tak pewni wartości swojej estetyki, że torpedują nas raz za razem dopracowanymi rysunkami. W recenzowanym „Potworze z bagien” jest co prawda fabuła (i to zresztą całkiem niezła), ale to właśnie kadry, jak to w dobrej powieści graficznej przystało, grają w tym akompaniamencie talentów główne skrzypce. Dlatego też jest to lektura, po którą będziecie chcieli sięgnąć więcej niż raz, aby na nowo doświadczyć tego wizualnego spektaklu.
Tytułowy Swamp Thing, który – no, jak mogliście się domyślić z opisu, na trochę do tej krainy żywych zawita – to również bardzo interesujący bohater. Postać, która nie staje do walki z powołania, a bardziej wymuszonego przez siły zewnętrzne poczucia odpowiedzialności. Emerytowany, zmęczony superbohater nie pragnący od życia już niczego więcej nic spokoju wśród bliskich. Gdy więc podejmuje walkę, stawka jest inna niż dotychczas – walka z Parlamentami to nie bitwa o laury czy nawet o życie, a bitwa z własną, narzuconą przed laty rolą, której nie chcemy już pełnić. Ale czy możliwe jest wyzbycie się łatki, którą społeczeństwo raz za razem nam narzuca, i to często wbrew naszej woli? Jasne, można powyrywać kilka łbów, ale czy to kiedykolwiek wystarczy?
Cóż, najpewniej nie. I trochę też o tym jest nowa propozycja Egmontu. „Potwór z bagien. Zielone piekło” to rozrywkowa, ale gorzka historia o apokaliptycznym theatrum mundi. Role, czy tu te wybrane, czy gombrowiczowe gęby, nigdy już nie znikną, a po nas przyjdą następni, którzy będą zmuszeni szarpać się z odgórnymi sznurkami przeznaczenia. Zawsze ktoś zechce zniszczyć wszystko i zawsze ktoś się temu sprzeciwi. Ale czy warto? Na to pytanie, już po lekturze, będziecie musieli odpowiedzieć sami.
Komiks do recenzji otrzymaliśmy w ramach współpracy ze Egmontem i filią Świat Komiksu, za co serdecznie dziękujemy. Recenzowany komiks znajdziecie na stronie wydawnictwa.
Zobacz również: „Cholerna Sakura” [RECENZJA]