Beetlejuice pojawił się niespodziewanie. Kiedy wydawało się, że wszyscy już o nim zapomnieli, on ponownie wyskoczył z makiety miasta, rzucił kilka wulgarnych gagów i wplątał bohaterów w jeszcze większe kłopoty niż zanim wezwali go na pomoc. Sytuacja ta jest analogiczna do stanu widzów na całym świecie, dla których Sok z żuka jest filmem kultowym. Niemalże 40 lat po premierze wszyscy pogodzili się już z faktem, że nie otrzymał on swojej kontynuacji, a legendarna postać grana przez Michaela Keatona spoczywa w pokoju. Czy to dobrze, że Tim Burton wskrzesił żukoskoczka z martwych? 

To, że kariera reżysera znajduje się w zapaści, wiemy od dawna. W podcaście poprzedzającym premierę filmu wspominaliśmy historię Tima Burtona. Doszedłem wówczas do wniosku, że on sam musi być świadomy swojego kryzysu twórczego, skoro wraca do świata pierwszego filmu, którym de facto wypracował swój styl. Burton na początku kariery miał ogromny luz, który może nawet lepiej byłoby nazwać szaleństwem. Wpadał na odjechane pomysły, wrzucał je do upiornego kotła, doprawiał uniwersalnym humorem i zapraszał ulubionych aktorów na ceremonie tworzenia magicznej mikstury. Tą horrorowo-familijną mieszanką częstował nas przez dwie dekady, a w przypadku Beetlejuice Beetlejuice składniki magicznego wywaru wracają do kotła czarownika. I to w podwójnej dawce. Horror jest zdecydowanie bardziej makabryczny niż w przypadku oryginału, a relacje rodzinne stanowią clue fabuły najnowszego filmu Burtona. Podczas gdy Sok z żuka rozgrywał się w kameralnej przestrzeni nawiedzonego domu, z kilkoma wycieczkami do świata umarłych, tak teraz zarówno przestrzeń życia doczesnego i pozagrobowego została rozszerzona. Tim Burton wziął sobie do serca fakt, że stał się nieco zapomnianą ikoną filmowego postmodernizmu i uczynił odważny krok z powrotem w kierunku tego nurtu. Amerykański reżyser nieco naśladuje zabawy z widzem stosowane w międzyczasie przez innych twórców, m.in. Andersona i Luhrmana. Mamy tutaj imitacje hiszpańskich i włoskich horrorów, fragmenty animacji, zabawy intertekstualne, metafilmowe żarty oraz sekwencje teledyskowe z kiczowatą choreografią i tanimi rekwizytami. Czy w tym szaleństwie jest metoda?

Nowa-stara obsada „Soku z żuka" czeka aż film dostanie drugie życie.
Nowa-stara obsada „Soku z żuka” czeka aż film dostanie drugie życie.

Nostalgiczny powrót bohaterów Soku z żuka wypada dobrze na poziomie aktorskim, ale gorzej w kwestiach fabularnych. Tim Burton staje się ofiarą wysokiej poprzeczki, którą zawiesił sobie te kilkadziesiąt lat temu, gdy kategorycznie twierdził, że nie chce robić żadnej „kolejnej rzeczy z żuka”, tylko skupi się na nowych projektach, z nowymi światami. Z tego powodu świat Beetlejuice’a popadł w zapomnienie, a czas w nim nieustannie mijał. W międzyczasie wena twórcza reżysera się wypaliła, więc dopiero teraz, na ratunek, Burton trzy razy wypowiedział „imię na B”. Amerykanin robi bardzo ciekawą rzecz, utrzymując symultaniczny porządek czasowy, jakby udając, że postacie filmowe żyły równocześnie z nami, ale on po prostu dopiero teraz postanowił włączyć kamerę i pokazać nam: co u nich słychać? Storytelling w pierwszym akcie Beetlejuice Beetlejuice to kompletny chaos. Lydia Deetz, która w pierwszej części była nastolatką, zdążyła już:

  1. Wyprowadzić się od rodziców
  2. Rozpocząć karierę w show-biznesie
  3. Wziąć ślub
  4. Urodzić córkę
  5. Zostać wdową
  6. Pokłócić się z córką
  7. Poznać nowego mężczyznę

 

Ta droga jest do bólu schematyczna, jednak to nie wtórność jest jej największym problemem. My, jako widzowie, wracamy do bohaterki dopiero na etapie punktu siódmego! Szczęście w nieszczęściu, Burton stara się nam wyjaśnić wszelkie nieobecności i rozwiać wątpliwości widzów, chociażby symboliczną linią dialogową. Dlaczego nie zobaczymy już pary duchów, głównych bohaterów Soku z żuka? „Znaleźliśmy lukę w przepisach i mogli odejść” – odpowiada nam Tim Burton, ustami Lydii Deetz. Reżyser zbyt często i zbyt nieudolnie przypomina sobie, że wziął się za karkołomne zadanie połączenia niespójnych faktów. Z jednej strony Beetlejuice Beetlejuice to jego własna droga do odkupienia, z drugiej strony obiekt kultu widzów. Winona Ryder jest w swojej roli rewelacyjna: to skóra żywcem wzięta z nastoletniej Lydii. Chociaż postać dorosła, nadal porusza się i mówi jak ona. Podobnie rzecz się ma w kwestii występów Catherine O’Hary i Michaela Keatona. Stara gwardia pokazuje, że nadal potrafi, natomiast nowe postacie nie dotrzymują im kroku. Willem Dafoe jako inspektor pozagrobowej policji ma udane sceny humorystyczne, ale nie wykorzystuje pełnego potencjału swojej postaci. Występ Monicci Belucci, poza wstrząsającym wejściem, to istna katastrofa. Postać Delores jest tak okrojona, że w innych okolicznościach moglibyśmy podejrzewać, że aktorka nie potrafiła nauczyć się swojej roli, więc skreślono jej dialogi i wycięto połowę scen z jej udziałem. Jenna Ortega nadal czeka na reżysera, który nie wyśle jej do szkoły. W czasie gdy inna młoda gwiazda, Cailee Spaeny, zdążyła polecieć w kosmos, zostać żona Elvisa i fotoreporterką wojenną, Ortega nadal chodzi z plecakiem po szkolnych korytarzach. Na miejscu aktorki, która zdobyła już pokaźną popularność, odrzucałbym każdy projekt scenariusza, który po raz kolejny stawia ją w identycznej roli outsiderki z sąsiedniej klasy.

Bob i Willem Dafoe.
Bob jako Bob i Willem Dafoe jako inspektor Jackson.

Skoro mowa o czasach licealnych, warto pochwalić Burtona za powrót do starej szkoły. Reżyser wyrzuca do kosza CGI, dzięki czemu jego film znów wygląda satysfakcjonująco. Ta rozkoszna tandeta przypomina nam magię piaskowych robali i cyrkowych sztuczek Beetlejuice’a. Również ponowienie współpracy z kompozytorem Dannym Elfmanem oddaje z nawiązką powrót do charakterystycznych motywów przewodnich i pompatycznych scen musicalowych, będących kluczowymi punktami spektaklu. Burton nigdy nie był mistrzem scenopisarstwa, a tym razem jego zespół pisarzy wcale nie pomógł mu w skonstruowaniu konsekwentnej fabuły. Sensowne w zamyśle dialogi zbyt szybko pędzą do kolejnych sekwencji skeczów. O dziwo, ten festiwal żartów wypada w całym filmie najlepiej i przykrywa nieudolną historię.  Ponownie odnoszę wrażenie, jakoby Burton był świadomy swoich mocnych i słabych stron, a cała fabuła stanowi dla niego tylko wymówkę, żeby wrzucić widzów w sam środek święta duchów.

Tim Burton zadedykował swój film pamięci Boba – fikcyjnej postaci, która pojawiła się w pierwszej części zaledwie na kilka sekund, by teraz w dużej mierze skraść show. W tym zabawnym wątku skrywa się cały sens produkcji, która wyolbrzymia niepozorne rzeczy i zamiast koła ratunkowego, rzuca Burtonowi wędkę. Reżyser chwyta przynętę i wyciąga się z bezpiecznych wód na wyżyny potencjału spóźnionej i ryzykownej kontynuacji Soku z żuka. Może i Beetlejuice Beetlejuice jest wtórny i tandetny, ale skłamałbym, pisząc, że nie dostarcza dobrej zabawy. Fani Tima Burtona prędzej wybiegną z sali kinowej z krzykiem rozbawienia niż rozczarowania. Reżyser demonstruje brawurową kreatywność, z której był niegdyś znany. Chociaż ma problemy z wydobyciem sytuacyjnego humoru w zamkniętej przestrzeni, co czynił w części pierwszej z niebywałą swobodą, teraz rekompensuje to kakofonią groteskowego absurdu. Beetlejuice powraca do nawiedzonego domu, w którym osiadł już kurz, a cegłówki spadają z dachu. Z zewnątrz przywraca mu dawny blask, jednak nie poradzi nic na to, że podłoga już zawsze będzie skrzypieć.

Moja ocena: 7/10.

Równocześnie do Beetlejuice Beetlejuice, w kinie pokazywana jest również najnowsza część serii OBCY!

Podobał Ci się artykuł? Udostępnij!

Facebook
Twitter
Pocket
0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments

O Autorze

Picture of Kamil Szczygieł

Kamil Szczygieł

Redakcyjny pisarz-kulturoznawca. Czytelnik scenariuszy, człowiek postmodernizmu, fan aktorów drugoplanowych. Zaparzenie dobrej kawy lub herbaty jest dla niego pierwszym krokiem do wejścia w fikcyjny świat. Wszechstronnie zaangażowany w kulturę rozrywkową, współpracował m.in. z CD-Action i Silesia Film.

Kategorie

Rodzaje Wpisów

Najnowsze Wpisy