„Zwierzęta łowne” to druga powieść Anny Mazurek przenosząca nas na polską wieś, w której pozornie nic się nie dzieje, każdy każdego zna, a nad mieszkańcami wisi widmo wydarzeń z tajemniczej przeszłości. Dodatkowo Koprów (bo tak nazywa się nasze miejsce akcji) zawdzięcza ekonomiczną płynność dochodowej ubojni drobiu, a jej prezes – stary Podkowiński – to szemrany typ, który z pewnością ma coś na sumieniu. Spokój lokalnej społeczności zostaje zakłócony przez tajemniczy pożar, w którego centrum znajduje się Jerzy, syn tego Podkowińskiego, oraz starsza nieznajoma, która przed wieloma laty przyrzekła, że już nigdy nie wróci do Koprowa. Brzmi jak początek dobrego kryminału? Bez wątpienia. Mazurek nie idzie jednak na łatwiznę i zamiast kliszowego „morderstwa na wsi” korzysta z wymienionych elementów sztafażu, aby zaproponować nam ciekawą powieść obyczajową. Powieść, w której aspekt prowincjonalny to zaledwie płachta przykrywająca historię o zagubionych jednostkach, niezapomnianej krzywdzie i niepozostawaniu obojętnym w obliczu nieodwracalnych zmian, w tym też tych dotyczących nas samych.
„Zwierzęta łowne” rozpoczynają się od przedstawienia głównego bohatera, dwudziestopięcioletniego Jerzego Podkowińskiego – warszawskiego słoika, który wraca do Koprowa w przerwie między studiami. Jerzy pomieszkuje z ciotką Matyldą i spędza dnie na przyjemnym, pozamiejskim nicnierobieniu, regenerując się w ten sposób mentalnie po wymagającym roku studiów. Wracając z osiedlowego sklepu, Jerzy proponuje podwózkę tajemniczej nieznajomej, rudowłosej Liszce, która usilnie pragnie zniknąć z pola widzenia mieszkańców Koprowa. Los bohaterów łączy się, gdy wieś obiega informacja o zaginięciu znajomej im obojgu, młodej aktywistki, regularnie organizującej protesty wobec lokalnych polowań i ekspansji ubojni. Czyżby naraziła się nie tym, co trzeba? I co z tym wspólnego ma pożar, który wybucha kilka miesięcy później?
Lokalny psychologizm
Podczas lektury szybko orientujemy się, że fabuła – choć interesująca – odgrywa w powieści Mazurek drugie skrzypce. Z jednej strony jest kluczowa, bo determinuje zachowania i postawy bohaterów, ale z drugiej służy głównie jako pretekst, aby te zachowania i postawy literacko wydobyć. Autorkę znacznie bardziej interesuje psychologizm postaci, niż kompozycja wartkiej narracji, co ma swoje wady i zalety. Jeśli liczycie na powieść, która pochłonie was bez reszty przez liczne zwroty akcji, to możecie poczuć się nieco rozczarowani – ale nie znaczy to wcale, że „Zwierzęta łowne” to trudna lektura. Wręcz przeciwnie – blisko 270 stron tekstu przelatuje jak z bicza, w czym zasługa przede wszystkim lekkiego pióra autorki i jej swobody w posługiwaniu się narracją pierwszoosobową (całą historię poznajemy z perspektywy Jerzego). Warto tu jednak zaznaczyć od razu, że jest to 270 stron dominacji sentymentalizmu i refleksji nad warstwą fabularną. Młody Podkowiński – jak to na dwudziestopięciolatka przystało – lubi oddawać się rozmyślaniom na temat otaczającego go świata, co autorce udaje się doskonale uchwycić tekstowo. Dzięki temu mamy do czynienia z przekonującym portretem psychologicznym samotnego, młodego dorosłego, który zmaga się z samotnością, poczuciem bezsensu egzystencji i presją dorastania w cieniu apodyktycznego ojca. Relacja z Liszką służy nie tylko jako ukojenie potrzeby bliskości z drugim człowiekiem, ale i motywuje bohatera do wzięcia własnego życia za rogi poprzez podjęcie działania i bunt wobec świata. Jerzy rozpoczyna na szczeblu lokalnym, dołączając się do aktywistów klimatycznych, odkrywając w ten sposób zupełnie nową dla siebie rzeczywistość. Rzeczywistość, w której tacy jak oni mogą dać upust odgórnej frustracji i faktycznie wpłynąć na kształt otaczającego świata. To zresztą wątek, który podobał mi się w „Zwierzętach…” najbardziej – za mało mamy w Polsce tekstów, w których aktywizm społeczny zostałby przedstawiony tak naturalnie i nietendencyjnie. Nie zostajemy torpedowani scenami demolki Pałacu Kultury, lecz najczęściej towarzyszymy bohaterom podczas rutynowych happeningów pełnych wegańskiego jedzenia czy uprzejmych rozmów. Dobrze koresponduje to chociażby z zeszłoroczną „Zieloną granicą”, w której Holland też chciała przedstawić tematyczne grupy społeczne przede wszystkim jako ludzi. Mazurek robi podobnie, przez co całość zyskuje na wiarygodności i empatyczności. „Zwierzęta łowne” to zresztą bardzo empatyczna powieść, co najbardziej widać przy kreacji postaci.
Należy jednak oddać sprawiedliwość samej historii, bo jest ona naprawdę interesująca, choć – jak wspomniałem – dosyć mało skupiona i przez to, koniec końców, nieco wyblakła. Niemniej bardzo doceniam subtelności na linii Jerzy-Liszka oraz nieśpieszne, ale pełne wrażliwości budowanie ich wspólnej relacji, co pozwala nam stopniowo odkrywać coraz więcej faktów z tajemniczego życia kobiety. Mazurek za pomocą Jerzego opowiada o zagubieniu i niezdecydowaniu w objęcia postawy wobec rzeczywistości za oknem przez młodego mężczyznę, a za pomocą Liszki – trud i cierpienie dojrzewającej kobiety, która zmuszona jest stawić czoła dawno wypartym przeciwnościom losu przez symboliczny powrót do rodzimej wsi. Zrozumienie, które łączy pozornie znajdujących się na pozornych biegunach życia bohaterów, to najlepszy element „Zwierząt łownych” i sceny, które zapamiętam z tej książki najbardziej – na długo po tym, jak zatrą mi się już w głowie szczegóły wydarzeń fabularnych. Cieszę się, że to właśnie na tych bohaterach autorka postawiła cały środek narracyjnej ciężkości, bo udało jej się to bardzo dobrze, a główny duet zdaje się składać z krwi, kości i mieszanki empatyczności z cechami ludzkich niedoskonałości.
Człowiek człowiekowi wilkiem? A może…
Nieco gorzej poszło, jeśli chodzi o puentę. „Zwierzęta łowne” bardzo często odwołują się do tytułowej metafory, co momentami prowadzi do naprawdę interesujących przemyśleń na temat kondycji ludzkiej, ale w innych momentach… nie za wiele z tego wynika i zdaje się być już tylko tezą dla samej tezy. Bo jasne, zwierzęcej symboliki jest tutaj masa – można być polującym (jak zarządzający ubojnią Podkowiński) i tego, na którego się poluje (jak chociażby Jerzy i Liszka, wrażliwce uciekający przed społecznymi „gębami” kolejno syna tyrana i lokalnej wariatki), ale cała reszta – czyli np. bestialskie zachowanie podburzonych myśliwych czy przerysowany do granic możliwości ojciec Jerzego – jawi się w zbyt czarno-białych barwach, co kontrastuje z bardzo humanistycznym podejściem do pozostałych bohaterów powieści. I trochę szkoda, bo zabrakło tutaj ikry, aby nie tylko ograć wspomniane we wstępie gatunkowe archetypy, ale i pomysłowo je wykorzystać na przestrzeni całej książki. Zamiast tego mamy do czynienia z historią, która jest naprawdę świetnie napisana i psychologicznie przekonująca, ale fabularnie zbyt tendencyjna, aby trafnie uwypuklić swoje największe zalety.
Choć… może to też o to chodzi? Może ujmowanie ludzi w kategoriach zwierzęcych ma być do bólu proste, abyśmy tym bardziej mogli zapamiętać te rzadkie momenty czułości, które wynikają z obopólnej i wyrażonej potrzeby bliskości? Może faktycznie jedynym sposobem na wewnętrzne oczyszczenie jest oddanie się niszczycielskim siłom natury, o które można się oprzeć, ale nigdy nie można ich w pełni okiełznać? Człowiek człowiekowi wilkiem, ale wilki to też ludzie – zdają się krzyczeć „Zwierzęta łowne”. I choć tę myśl nieco zaburzają mi występujące gdzieniegdzie zbyt duże uproszczenia w kreacji bohaterów drugoplanowych, to jest ona sama w sobie na tyle wartościowa, że tak czy inaczej się broni.
Książkę „Zwierzęta łowne” Anny Mazurek zrecenzowaliśmy we współpracy z Wydawnictwem W.A.B., któremu serdecznie dziękujemy za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego. Powieść jest częścią serii wydawniczej „Archipelagi”, która ma na celu promocję początkujących polskich twórców.
Zobacz również: „Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhanu” [RECENZJA]