Jesteście ciekawi, co działo się z Lando, zanim stracił swojego Sokoła Millenium i rządził Miastem w Chmurach? Jeśli tak, to koniecznie musicie sięgnąć po komiks „Star Wars. Lando. Wszystko albo nic”, którego historia dzieje się krótko przed wydarzeniami ukazanymi w filmie „Han Solo: Gwiezdne Wojny – historie”.
Lando kombinuje jak może, by zebrać pieniądze na wyposażenie swojego Sokoła Millenium. Ciężko jest mu uzbierać wymarzoną kwotę, albowiem ma też długi do spłacenia. W jego desperackiej próbie zdobycia kredytów pomaga mu Kristiss, młoda Petrusa kobieta, która potrzebuje przemytników takich jak Lando w walce z Imperium. Calrissianowi zostaje powierzona ciężka misja: ma dostarczyć niezauważenie broń zniewolonym Petrusianom, w tym ojca Kristiss, którzy zostają zmuszani do niewolniczej pracy w fabryce naprawy droidów. Jak to jednak zwykle bywa: nie wszystko idzie zgodnie z planem, a pozornie łatwe dla Lando zadanie staje się ciężką przeprawą. Na szczęście nie jest sam, a w misji pomaga mu L3-37, droid, którego znamy doskonale z „Han Solo: Gwiezdne Wojny – historie”.
Choć „Star Wars. Lando. Wszystko albo nic” może być dobrym wprowadzeniem do historii Calrissiana, to niestety komiks nie jest pozbawiony wad. Przez większość czasu czułam się znużona powtarzalnością akcji. Choć Lando napotyka na swojej drodze przeszkody, to są one na tyle przewidywalne, że całkowicie nie wywołują żadnego zaskoczenia. Co więcej, momentami nie mają one absolutnie fabularnego sensu, i zdają się niepotrzebnym zapychaczem. Dajmy na to spotkanie Calrissiana z Kullgroonem, które nie ma żadnego odzwierciedlenia w głównej akcji komiksu. Zamiast skupiać się na intrygującej akcji pomagającej Petrusianom, my czytelnicy przez kilka stron komiksu przenosimy się na arenę, w której Lando ma walczyć o śmierć i życie. Nie zrozumcie mnie źle, takie przygody też by się super czytało, ale właśnie… jako kilka tomów poświęconych przygodom Calrissiana, nie w króciutkim komiksie, którego główna fabuła dotyczy czegoś zupełnie innego. Wprowadza to niepotrzebnego zamętu, który nie pozwala wczuć się w historię, przez co ostatecznie nie jest ona w żaden sposób spektakularna i wyjątkowa.
Żeby nie było tylko o negatywach, to należy wspomnieć o tym, w jak fajny sposób został napisany główny bohater. Lando jest egocentrykiem zapatrzonym w sobie i zostało to ukazane w stu procentach. Czasem może się to wydawać nieco przerysowane, ale jest to prawdziwy obraz Lando Calrissiana. Dużo tu zatem wylewającego się ego przemytnika, które zalewa kolejne kartki komiksu. Z drugiej strony otrzymujemy także obraz człowieka, który, choć robi wszystko dla pieniędzy, to w jakimś stopniu chce też pomóc. Możemy odnieść wrażenie, że pod płaszczykiem sarkastycznych żartów i narcystycznych zachowań kryje się naprawdę dobre serce.
Co zasługuje na największą pochwałę w „Star Wars. Lando. Wszystko albo nic”? Rysunki! Paolo Villanelli bardzo postarał się, by komiksowy Lando maksymalnie przypominał Donalda Glovera i zdecydowanie mu się to udało. Rysunki są schludne i przyjemne dla oka.
Jeśli chcecie przeczytać „Star Wars. Lando. Wszystko albo nic” to nie nastawiajcie się na spektakularną fabułę. Nastawcie się raczej na historię, która przeleci wam bardzo szybko i nie poczujecie zbyt wielu emocji podczas jej czytania. Jeśli jednak chcecie wiedzieć, co działo się z Lando, zanim zagościł w „Han Solo: Gwiezdne Wojny – historie” to koniecznie sięgnijcie na ten komiks. Pomaga uzupełnić dotychczasową wiedzę i rozszerzyć ją o kilka dodatkowych smaczków.
Komiks do recenzji otrzymaliśmy bezpłatnie od Egmont Polska, za co serdecznie dziękujemy.
Przeczytaj również: „Void Rivals” – tom 1 [RECENZJA]