Historia fenomenalnej przyjaźni Eddiego Brocka i kosmicznego symbionta zatacza koła w najnowszej odsłonie trylogii. „Venom 3: Ostatni taniec” to wspaniałe zakończenie tej niezwykłej przygody, która dla mnie osobiście jest wyjątkowym guilty pleasure od Marvela.
Zacznijmy od tego, że nie jest to film bez wad. Ba! Mamy tutaj ich naprawdę sporo. Jest coś jednak w tej serio o Brocku i Venomie, że ciężko jest ten film nienawidzić. Od samego początku stałam raczej w mniejszości osób, które „Venoma” broniły. Fabuła tej serii urzekła mnie od samego początku swoją prostotą i pełną ciepła opowieścią o nietypowej przyjaźni. Zarówno pierwszą jak i druga część pokochałam całym serduchem i gdy wszyscy narzekali na filmy Sony, ja czerpałam niebywałą radochę z seansu poszczególnych produkcji. Z tego też powodu na trzeciego „Venoma” czekałam z wypiekami na twarzy – nawet gdy wszyscy jechali po tym filmie, jak tylko się dało.
Najnowszej części „Venoma” nie można odmówić humoru, choć odnoszę wrażenie, że w porównaniu do poprzednich części było go nieco mniej. Fabularnie było trochę poważniej, choć sama akcja niczym się w zasadzie nie różni od swoich poprzedników. Historia ukazana w trzeciej części zaczyna się zaraz po scenie po napisach „Spider-Man: No Way Home”, kiedy to Eddie rozkoszuje się drinkami w jednym z meksykańskich kurortów. Eldorado głównego bohatera nie trwa jednak wiecznie i szybko wpada w kłopoty, wraz ze swoim kosmicznym przyjacielem. Eddie (Tom Hardy) zostaje oskarżony o morderstwo Mulligana (Stephen Graham). Na domiar złego Venom i Eddie muszą zmierzyć się z przybywającym z kosmosu Knullem (Andy Serkis), a raczej z wysłanymi przez niego stworami, które pragną zdobyć Kodeks, który Eddie i Venom posiadają, i który objawia się przed wysłannikami Knulla gdy Brock i symbiont stają się jednością.
Do fabuły można się przyczepić: że zbyt generyczna, że scenariusz pisany na kolanie, że wątek z Dr. Payne (Juno Temple) jest totalnie bez sensu i nic za sobą, prawdopodobnie, nie niesie. Najbardziej przyczepić można się jednak samej postaci Knulla, który z buta wjeżdża w uniwersum Marvela według Sony – mimo że w komiksach musiały minąć lata, żeby wróg Venoma zagościł w jego solowej serii. Tutaj można zarzucić twórcom chwytania się ostatniej szansy, po fiasku drugiej części „Venoma”. Wielka szkoda, bo wątek postaci, w której rolę wcielił się Andy Serkis był fatalny i zdecydowanie lepiej bawiłam się w momentach, w których Knull się nie pojawiał, a nasz duet ukazany był w (nie)codziennych sytuacjach, w których jeszcze bardziej rozkwitała ich relacja. Niestety, ale sukces postaci w komiksach nie zawsze przekłada się na kino, a o tym w Sony chyba zapomnieli.
Czemu pomimo słabej fabuły i niezbyt udanego debiutu reżyserki Kelly Marcel mam aż tyle cierpliwości i sympatii do tej produkcji? To głównie zasługa wielkiego serducha, które zostało włożone nie tylko w ostatnią część, ale również i w całą serię. W całym tym chaosie, pokracznym scenariuszu i kilku paskudnych kadrach kryje się najprawdziwsza w świecie przyjaźń, która dojrzewała na kinowych ekranach. Przez te wszystkie lata dojrzał Venom, dojrzał Eddie, co prowadzi do tego, że odbiór tego last dance odbiera się niezwykle emocjonalnie. Do tego dochodzą wspaniałe sceny humorystyczne i w pełni rozczulające tak jak na przykład taniec Venoma z Panią Chen.
„Venom 3: Ostatni taniec” to wspaniały film pośród obrzydlistw marvelowych od Sony. Tak brzydki, że aż piękny. Tak głupi, że aż… no dobra, wciąż inteligencją nie grzeszy! Mimo to Venom od kilku lat przynosił mi radochę z seansów i tak też było przy okazji najnowszej i ostatniej części. A co dalej? Wprowadzenie symbionta do MCU, które miało miejsce w „No Way Home”, daje nadzieję na to, że to nie koniec sympatycznego kosmity.
Moja ocena: 7/10
Przeczytaj również: Gra o tron Watykanu. „Konklawe” [RECENZJA]