Sztuka o sztuce bardzo często przeradza się w sztukę dla sztuki. Tym bardziej że Amerykańska fikcja porusza tematy, które spędzają sen z powiek internetowym obrońcom wolności słowa i trollom narzekającym na poprawność polityczną. Oto Amazon wypuszcza film o ciemnoskórym pisarzu, który ma dość uprzywilejowania mniejszości rasowych. Występuje przeciwko tym, którzy są tolerancyjni na pokaz i sprzeciwia się kulturowym stereotypom. Amerykańska fikcja chciała zrobić krok w tył, żeby pójść do przodu i odwrócić anty-rasizm, który rzekomo stał się bardziej stygmatyzujący niż ksenofobia. Już na starcie taki oryginalny pomysł brzmi jak pułapka dla twórców i najnowsze dzieło z Jeffreyem Wrightem w roli głównej, nie uniknęło wpadnięcia w wykopane przez siebie dołki.
Ci, którzy oglądali serial Watchmen dobrze znają teorię odwróconego rasizmu. Pisarz i reżyser Cord Jefferson od dawna stara się przedstawić przewrotny punkt widzenia, według którego promowanie afroamerykańskiej kultury powoduje zupełnie nowy rodzaj Apartheidu. Nawet jeżeli białe gremia oddają głos czarnym, robią to wyłącznie wtedy, kiedy przedstawiciele mniejszości przemawiają głosem, który większość chciała usłyszeć. W tej satyrze obrywa się wszystkim; zarówno dającym, jak i biorącym. Amerykańska fikcja jest historią o przyjmowaniu roli, którą narzuca wyzwolone społeczeństwo i czerpaniu z tego powodu korzyści… albo rezygnacji z przyjętego dyskursu wbrew własnej wygodzie, lecz zgodnie z przekonaniami. Dosyć przewrotną puentą dla produkcji jest fakt, że została ona nominowana do Oscara za najlepszy film. W najważniejszej nagrodzie filmowej obowiązuje przecież zasada inkluzywności, czyli szeroko komentowany przepis, że co najmniej 30% ekipy odpowiedzialnej za film musi być przedstawicielami mniejszości. Amerykańska fikcja śmieje się z tych standardów i porywa z motyką na słońce.
Protagonista filmu ma na imię Monk i jest cierpiącym artystą jakich wiele. Uważa, że jego niedola dała mu licencję na narzekanie. Co więcej, prawie przez cały film, twórcy pozwalają mu żyć w przeświadczeniu, że za jego niepowodzenia winny jest cały świat. Główny bohater jest przekonany, że sięgnięcie po przywileje osoby ciemnoskórej, co zrobiła większość jego koleżanek i kolegów po fachu, jest poniżej jego godności. Jednak im dłużej obserwowałem Monka, tym mniej przemawiał do mnie jego sposób myślenia, a nawet sam film wydaje się intencjonalnie uwypuklać jego hipokryzję. Trzeba przyznać, że wybrane fragmenty imitujące show-biznes są bardzo wiarygodne. Diagnoza rynku wydawniczego okazuje się trafna i zmusza do głębszego namysłu nad rolą artysty. Monk w którymś momencie filmu robi przecież dokładnie to, co AI, które według czarnego scenariusza może zastąpić pisarzy. Główny bohater generuje książkę według schematów i odnosi dzięki temu większy sukces niż gdy tworzył oryginalne, lecz niesprzedawalne dzieła.
Niestety, Amerykańska fikcja nie uczy się na cudzych błędach, które tak trafnie punktuje. Pomiędzy pierwszoplanowym wątkiem pracy pisarza, zalepia sceny schematycznymi dramatami osobistymi. Zobaczymy tu całą gamę znanych z kina rodzinnych problemów, od mamy, która choruje na demencję i powinna trafić do domu opieki, po brata geja, który walczy o akceptację. Szantaż emocjonalny jakich wiele; w filmie, który miał ośmieszyć podobne rozwiązania twórcze. To dość paradoksalna usterka. Wątek LGBTQ+ udowadnia, że Amerykańska fikcja nie trzyma niczyjej strony w konflikcie pomiędzy walką o reprezentację a narzucaniem jej obecności. Tym samym, niekoniecznie umyślenie wpisuje się jednak we wszystko to, co starała się skrytykować, ciężko więc nazwać ją obrazem antysystemowym. Oryginalny pomysł był rewolucyjny, ale niewystarczający na pełnometrażową fabułę. Film Jeffersona od połowy staje się przewidywalny, zarówno na przestrzeni twórczej, jak i emocjonalnej. W tym przypadku nie mamy do czynienia z meta-komentarzem i umyślnym kiczem, chociaż American Fiction jest mocno zainspirowane Adaptacją w reżyserii Spike Joneza na motywach scenariusza Charliego Kaufmana i jego fikcyjnego brata bliźniaka Donalda, zwłaszcza w znakomitym zakończeniu.
Innym filmem, z którym Amerykańska fikcja ma wiele wspólnego, jest bardziej aktualne Przesilenie zimowe. Postacie Jeffreya Wrighta i Paula Giamattiego łączy nie tylko to, że są niespełnionymi pisarzami. Obie śledzą zmieniający się świat oczami człowieka w kryzysie wieku średniego. Można się z nimi zgadzać lub nie, ale zwłaszcza Amerykańska fikcja porusza wiele istotnych zagadnień, chociaż ona też z reguły okrywa je czarnym humorem. Koprodukcja Amazona to film interesujący i zabawny, aktorsko stoi na bardzo wysokim poziomie, ale seans mógłbym podsumować słowami jednej z bohaterek: „jeżeli widzimy gdzieś potencjał, to znaczy, że oryginał jest dla nas niewystarczający”.
Amerykańska fikcja jest jak stand-up, pod którym przeczytamy mnóstwo komentarzy z rodzaju „wreszcie ktoś to powiedział”. Jednak jak to ze stand-upami bywa, na fali braw mówi kilka nieprzemyślanych słów za dużo. Odwrócone moralizatorstwo filmu ma być lekcją dla całego świata, chociaż sam wpisuje się w panujące dyskursy i czerpie z nich korzyści. Pomysł na Amerykańską fikcję jest rewolucyjny, ale Jefferson sam potyka się o poprzeczkę, którą postawił sobie zbyt wysoko. Ten film to Kot Schrödingera; inteligentnie wyśmiewa schematyczne produkcje i naiwnie ignoruje własną przewidywalność. W jednej ze scen Amerykańskiej fikcji, wydawca porównuje produkcję książek, do dystrybucji whisky Johnny Walker. Są trzy butelki, z których każda sprzedaje się coraz gorzej – pierwsza najtańsza i najmniej jakościowa, druga pośrednia i trzecia – najlepsza i najdroższa. Film Jeffersona to środowa półka kinowych obrazów, ale za genialne wytłumaczenie działania rynku wydawniczego, postawię reżyserowi kolejkę.
Moja ocena: 7/10.