Ostatnimi czasy w dyskursie publicznym dużo było słychać o zdenerwowanych rodzicach, którzy – chcąc zakupić bilety na Mario Brosa – lądują ze swoimi pociechami na seansie filmu o… dwóch gejach! Mowa oczywiście o „Bros”, który niespodziewanie zakręcił światem komedii romantycznych. Czy jest to romcom idealny? W mojej opinii tak.
Wreszcie doczekaliśmy się filmu, który ze szczerością ukazuje świat 40-letnich singli
Jestem przeogromną fanką komedii romantycznych. Stanowią one świetną odskocznię od trudów życia codziennego i potrafią dostarczyć masy frajdy; zwłaszcza, gdy takowa komedia jest naprawdę dobrze zrealizowana. Wtedy to czysta przyjemność zaopatrzyć się w dobrą czekoladę, ciepłą herbatę oraz przyjemny kocyk i jesiennym wieczorem odpalić film z tego gatunku. Niestety nie każda produkcja to „Notting Hill” i zdarzają się niezłe paździerze, które ciężko się ogląda. Zwłaszcza, gdy są to nasze rodzime romcomy. Z reguły filmy te opowiadają o miłości mężczyzny i kobiety. Istnieją oczywiście również takie o związkach nieheteronormatywnych, jednak jest ich zdecydowanie mniej, nie zawsze są również udane. Na szczęście na ratunek przybył nowy film Universal Pictures – „Bros”, który zmywa ciemną plamę na honorze filmów o związkach gejowskich!
Najbardziej urzekła mnie szczerość tej produkcji. Dynamika związków nieheteronormatywnych nie jest ukazana w cukierkowy sposób. Mamy więc do czynienia z przelotnymi relacjami, które opierają się w dużej mierze na seksie. Główny bohater Bobby (rewelacyjny Billy Eichner) znany jest ze swojej niechęci do poważnych związków. Prowadzi podcast, w którym opowiada o swoich przygodach z przypadkowymi mężczyznami poznanymi w aplikacji Grindr (taki Tinder, tylko dla gejów). Przez większość swojego życia jest singlem, co mu nie przeszkadza. Twierdzi, że nie potrzebuje do szczęścia poważnych relacji, ponieważ wie, że geje są „napaleni, samolubni i głupi„. Tym samym w bardzo trafny sposób punktuje swoją społeczność. Wiele produkcji o osobach homoseksualnych opowiada historię odkrywania siebie, samoakceptacji oraz walki z hejtem. „Bros” podchodzi do przedstawienia queerowych społeczności w inny sposób. W filmie nie ma młodych chłopców, którzy marzą o wielkiej miłości. Zamiast tego mamy grono 40-latków, którzy weekendowe wieczory spędzają na imprezach w gejowskich klubach, po których lądują w łóżkach nieznajomych. I nie ma w tym nic złego! Bardzo doceniam Nicholasa Stollera (reżyser filmu) za to, że nie wybielił relacji homoseksualnych.
Poglądy Bobby’ego zaczynają się zmieniać z czasem, gdy poznaje Arona (Luke Macfarlane) – białego i napakowanego cis-geja, będącego w zasadzie jego całkowitym przeciwieństwem. To, co łączy oboje mężczyzn, to podejście do długotrwałych relacji i niedostępność emocjonalna. Z czasem obserwujemy, jak między bohaterami rodzi się uczucie, którego do końca nie potrafią zrozumieć – a także nie wiedzą, jak sobie z nim poradzić. Sam motyw coraz większego angażowania się w tą relację jest niezwykłe uroczy. Poza tym film porusza również inną bardzo istotną kwestię obecną w związkach homoseksualnych – czy to gejowskich, czy lesbijskich. W tym wypadku jest to kwestia toksycznej męskości. Bobby czuje się niewystarczająco męski dla umięśnionego Arona. Z pewną zazdrością spogląda na mężczyzn, którzy się nim interesują. Nie brakuje w tym również uszczypliwości, a niekiedy również i przemocy, która ma na celu zademonstrowanie swojej siły i męskości.
Queer ekstaza w rytmie Village People!
Poza trafnymi spostrzeżeniami na tematy budowania relacji w świecie pełnym testosteronu oraz seksum film jest wspaniałą laurką dla społeczności LGBTQ+. Wiele jest tu smaczków, które odwołują się do historii oraz codziennego życia osób queerowych. Sam Bobby prowadzi podcast zatytułowany 11th Brick. Jest to oczywiście nawiązanie do wydarzeń w Stonewall, które na zawsze zmieniły podejście osób nieheteronormatywnych do walki o swoje prawa. Ta tytułowa jedenasta cegła zapewne byłaby rzucona przez Bobby’ego, gdyby tylko mógł przenieść się w czasie do momentu zamieszek.
Poza tym Bobby angażuje się w otwarcie pierwszego muzeum historii LGBTQ+. Z niezwykłą pasja i zaangażowaniem walczy z wymazywaniem obecności gejów i lesbijek w światowej historii. Pomaga mu w tym zespół, który przedstawiony został w sposób bardzo stereotypowy: Cherry, lesbijka, którą możemy określić jako butch-męską (Dot-Marie Jones, znana między innymi z serialu „Glee”); Robert, czyli biseksualista, który zaciekle walczy o to, by nie odbierano osobom biseksualnym prawa do życia w tej społeczności (Jim Rash); Angela – czarna osoba trans (TS Madison) a także osoba niebinarna – Wanda (Miss Lawrence). Ich zachowania naprawdę w żaden sposób nie odbiegają od stereotypów. Co najważniejsze, aktorzy odgrywające te role w niczym nie udają. Są sobą na ekranie i sami z siebie żartują. Ktoś mógłby się o to przyczepić. Pamiętajcie jednak, że wśród queerowej społeczności istnieje święta zasada – my możemy wyśmiewać sami siebie, ale wy nawet nie próbujcie! Bawiłam się wspaniale za każdym razem, jak wspomniana wyżej ekipa się kłóciła i wytykała swoje przeurocze wady!
„Bros” to istna skarbnica nawiązań do queerowej popkultury! Co chwile padają imiona i nazwiska takich ikon, jak Cher czy Barbara Streisand. Bohaterowie bawią się w klubach do piosenek „Village People” oraz utworów, które kojarzone są ze słynnymi balami, podczas których mają miejsce występy drag queen czy bitwy voguingu. Bobby spędza wolny czas na oglądaniu „Queer Eye”, a gdy nadchodzą święta, wszędzie pojawiają się reklamy najnowszych gejowskich produkcji Hallmarku! Najbardziej rozbawiło mnie, gdy na potrzeby filmu wymyślono fikcyjny tytuł „A Christmas with either„, co jest oczywiście nawiązaniem do związków poliamorycznych.
Laurka dla społeczności LGBTQ+, której tak bardzo potrzebowano
Bardzo się cieszę, że ten film powstał. Brakowało mi hollywoodzkich produkcji, które w godny reprezentowałyby mniejszości seksualne na dużym ekranie. Oczywiście, nie można zapomnieć, że dawno, dawno temu powstała „Tajemnica Brokeback Mountain” Anga Lee oraz (już nie tak dawno temu) „Tamte dni, tamte noce” Luki Guadagnino, czyli produkcje uważane za kultowe dla gejowskich społeczności. Warto jednak mieć na uwadze, że aktorzy wcielający się w tamtych bohaterów to heteroseksualnymi mężczyźni. Inaczej jest w przypadku Eichnera oraz Macfarlane, którzy są jawnymi gejami. Również większość pozostałej obsady należy do społeczności LGBTQ+.
Ponieważ „Bros” skupia w sobie chyba wszystkie możliwe charaktery tęczowych bohaterów, każda osoba queerowa odnajdzie w nim siebie. Nieważne czy film ogląda gej, który boi się wyjść z szafy; 40-letnia samotna lesbijka; biseksualista, który czuje, że nigdzie nie pasuje; dziewczyna, która od zawsze chciała być chłopakiem czy osoba niebinarna – każdy odnajdzie tu swoją reprezentację. Od zawsze powtarzam, że jest to niezwykle istotne dla samoakceptacji. Poza tym Stoller i Eichner wprowadzili już chyba na stałe (a przynajmniej taką mam nadzieję) do hollywoodzkiego dyskursu tematykę Grindra, gejowskich randek oraz niekonwencjonalnych relacji. Za pomocą fikcyjnych bohaterów próbują również zwiększyć świadomość odbiorów na temat historii LGBTQ+, a także przypomnieć, że kilka znanych postaci z przeszłości również należało do tej społeczności.
Po zakończeniu seansu czułam przeszywające ciepło, które wychodziło prosto z serca. Wszystko to dlatego, że jest to wspaniale napisana komedia romantyczna spełniająca wszystkie swoje założenia. Ogromna ilość trafionych żartów sprawia, że śmiałam się przez większość czasu. Nie zabrakło również momentów smutniejszych, przez które ciężko było nie płakać. Przede wszystkim jednak po zakończeniu „Brosa” czułam to, czego dawno nie wywołał u mnie żaden film o społeczności nieheteronormatywnej: dumę.
Ocena: 8/10
Zajrzyjcie również do tekstu o innym queerowym serialu – „Książęta” oraz do recenzji najnowszego filmu Marvela – „Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu”
XD