Leo to animacja reklamowana twarzą Adama Sandlera, który był jej producentem wykonawczym i użyczył głosu głównemu bohaterowi filmu. Amerykański komik występuje jako stara jaszczurka, która prowadzi życie zwierzątka klasowego w szkole podstawowej. Leo pamięta jeszcze dawne czasy i swoją fazę hipisa, ale dzisiejszym dzieciom pomaga z problemami zupełnie innymi niż te, z którymi zmagały się poprzednie pokolenia.
Patrząc na to, że Disney właśnie obchodzi swoje setne urodziny, Netflix jest niczym niedoświadczony uczeń z pierwszej klasy podstawówki. Co więcej, uczeń ten dotychczas nie wykazywał specjalnego zainteresowania przedmiotem, z którego przyszło mu zdawać egzamin. Platforma bryluje w produkcjach skierowanych do starszych odbiorców niż bajkowe kino familijne. Na tej płaszczyźnie, jego największym, i tak naprawdę jedynym wartym odnotowania sukcesem, był świąteczny Klaus (2019). Podejmowanie próby scharakteryzowania modelu netflixowej animacji na podstawie tych dwóch filmów nie ma sensu. Klaus i Leo to narracyjnie i wizualnie produkcje z zupełnie innej bajki. Historia jaszczurki to film niesamowicie współczesny, bardzo twardo usadowiony w realiach roku 2023.
Nakręceniem Leo zajął się duet reżyserów: Robert Marianetti i Robert Smigel. Pierwszy z nich to debiutant w branży filmów pełnometrażowych. Drugi ma na swoim koncie już takie produkcje jak chociażby lubiana seria animacji Hotel Transylwania i film… Nie zadzieraj z fryzjerem! Warto wspomnieć, że współscenarzystą Leo był także Paul Sado, który współpracował z Adamem Sandlerem już przy aż sześciu filmach. Wszystko zostaje w rodzinie, więc swoją rolę w Leo otrzymała również aktorska prawa ręka Sandlera – Rob Schneider. Czy więc Leo to kolejny typowy obraz spod skrzydła Happy Madison?
Zdecydowanie nie. Chociaż Sandler nie porzuca całkowicie klozetowego humoru i dwuznacznych żarcików, całe szczęście stanowią one jedynie jeden z elementów, a nie jądro filmu. Najważniejszą linią fabularną są problemy dzieci, które zabierają co weekend do domu klasową jaszczurkę. Każdorazowo, Leo trafnie analizuje podłoże psychologiczne ich różnorakich, lecz uniwersalnych rozterek emocjonalnych. O dziwo, elementy coachingowe są tym, co w Leo zagrało najlepiej. Po pierwsze – problemy dzieci są naprawdę wiarygodne i często spotykane. Dotyczą m.in. zaniedbania przez rozwodzących się rodziców, czy braku akceptacji w modnej grupie rówieśniczej. Głównym zadaniem jaszczurki nie jest pocieszenie tych młodych ludzi, ale sprowadzenie ich na lepszą drogę. Klasa jest dość liczna, więc nie każdy uczeń otrzymał równy czas ekranowy. Trzeba jednak przyznać, że role zostały rozłożone w mądry sposób, tak, że żadne z dzieci nie jest pominięte całkowicie i dodaje swoje trzy grosze do całości wizerunku klasy. Jest to ciekawe, że twórcy Leo nie postawili na oczywisty rozwój fabuły, czyli zbudowanie relacji jaszczurki z wyłącznie jednym, najlepiej tym najbardziej odtrąconym dzieckiem. Leo podczas filmu żongluje pomiędzy domami, wmawiając każdemu napotkanemu chłopcu i dziewczynce, że są wyjątkowi. Jednak jak mówił Syndrom z Iniemamocnych: „Jeśli wszyscy są super… to nikt nie jest.”
Niejednoznaczność charakterologiczna bohaterów to kolejny nowatorski aspekt produkcji Netflixa. Nie mamy tutaj postaci dobrych ani złych, a nawet tytułowa jaszczurka może wyzwalać w nas ambiwalentne odczucia. Leo uczy, że każdy ma swoją mroczną stronę, która nie wzięła się znikąd. Animacja to przystępna sesja psychoanalityczna bez ograniczenia wiekowego. W końcu wszyscy musimy się uzewnętrznić, a problemy skumulowane w okresie dojrzewania, odbiją się czkawką w przyszłości.
Pomimo słusznej wizji i licznych atutów, Leo, dosłownie i w przenośni, zalicza kilka potknięć. O pierwszym mankamencie już wspomniałem – jest nim humor. Wypada zdecydowanie lepiej, kiedy w stylu Bojacka Horsemana tematem gagów są ciekawostki na temat zwierząt. Wypada słabiej, kiedy w stylu typowych komedii z Adamem Sandlerem naśmiewa się z ludzi, których miał przecież otaczać empatią. Na pewno wielu widzów będzie miało problem z sekwencjami muzycznymi. Nie mogę powiedzieć, że są one nieudane, bo są przede wszystkim… specyficzne. Leo to nie disneyowski musical, z imponującą choreografią i dopracowanymi tekstami wyśpiewywanymi przez gwiazdy pop. Piosenki w tym filmie to pozornie improwizowane fragmenty dialogów, ustawione pod linię melodyjną. Z jednej strony możemy odebrać to jako badziewny kicz, ale z drugiej strony nie zdziwię się, jeśli takie nonszalanckie pseudo-piosenki znajdą również swoich zwolenników.
Netflix zapożyczył od Pixara nie tylko styl animacji. Leo jest słodko-gorzką opowieścią o dorastaniu, która ma być kierowana zarówno do dzieci, jak i dorosłych. Obie te grupy wiekowe może uwierać sandlerowski humor, ale w porównaniu z nim, morały jaszczurki wypadają nad wyraz inteligentnie. Całkiem niedawno pochwaliłem Zabójcę w reżyserii Davida Finchera za bycie pierwszym filmem, w którym zobaczyłem paczkomat. Leo również zasługuje na medal za swoje kreatywne odniesienia do naszych współczesnych realiów i staje się pierwszym filmem, w którym zobaczyłem robota sprzątającego, który odkurza dom i… urywa ogon głównemu bohaterowi.
Moja ocena: 7/10.