„Red, White and Royal Blue” to ekranizacja bestsellerowej powieści Casey McQuiston, która kilka lat temu okupowała listę The New York Times i półki rodzimego Empika. Znamienna różowa okładka była wszędzie. Kwestią czasu było tylko, aby i kino zechciało uszczknąć trochę z tego kasowego tortu. Amazon więc zatarł ręce i zdjęcia ruszyły w czerwcu ubiegłego roku.

Lektura „Red, White and Royal Blue” była dla mnie niczym kosmata fantazja nastolatki, która nad łóżkiem zawiesza plakaty półnagich piosenkarzy. Historia miłosna pomiędzy księciem z Wielkiej Brytanii, a synem prezydentki USA brzmi trochę jak mokry sen yaoistki, która sięga po dwa największe bastiony konserwatyzmu i burzy je z uciechą. W końcu. Przy czym, moim głównym zarzutem wobec książki było kulawie zbudowanie postaci, które, na jej kartach dosłownie były papierowe. Wówczas dostaliśmy niewydarzone wyobrażenie o młodzieńczej homoerotycznej miłości.

red, white and royal blue

Red, white and rozczarowanie

Zatem ekranizacja tej romantycznej historyjki chyba nie mogła być inna. To gejowski harlekin, który nawet nie sili się na to, żeby wyglądać bezpretensjonalnie. Taylor Zakhar Perez jako Alex i Nicholas Galitzine jako Henry wzorcowo oddają pierwowzory. Czyli są pięknymi kukiełkami, zbudowanymi z dwóch cech, tańczącymi wśród dekoracji. Widok na wieżę Eiffla z górującym w pełni księżycem usprawiedliwiam kampem i jestem w stanie przełknąć. Natomiast tutaj wszystkie wnętrza i plany, nieważne czy Gabinet Owalny, pokój hotelowy, czy zaśnieżony ogród, wyglądają tak sztucznie jak atrapy. Z obrazu bije brak głębi, wszystko wydaje się płaskie, jakby oświetlone blendą. Triki montażowe w postaci zaciemniającego się obrazu, jak w melodramatach sprzed stu lat, raczej pchają mnie w skojarzenia z parodią, a chyba nie o to chodziło twórcom, że mamy się z tego uciesznego świata podśmiechiwać?

Końcówka filmu wydaje mi się najmocniejszą stroną filmu. Wybrzmiewają równościowe i ideowe nuty, a bohaterowie mają jakieś przebłyski prawdziwych ludzi.  Natomiast nie łudźmy się, że mają, choć w ułamku tyle ciepła i czułości, co postacie z „Heartstoppera”. Według mnie film jest zawieszony pomiędzy operetkową  miłością, a prawdziwym płomiennym romansem „z momentami”. Jest bezpłciowo. Szkoda.

Przeczytaj także Johnny Depp i Pretty Woman w peruce. „Kochanica Króla Jeanne du Barry”. [RECENZJA]

Podobał Ci się artykuł? Udostępnij!

Facebook
Twitter
Pocket
0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments

O Autorze

Picture of Adrian Matuszkiewicz

Adrian Matuszkiewicz

Student na katowickiej Filmówce i absolwent dziennikarstwa. Nieostrożny eskapista. Uwielbia moment po wyjściu z kina, kiedy świat filmowych fantazji ciągnie go za jeden rękaw a drugi powiewa już na wietrze, stojąc w rozkroku pomiędzy fikcją a rzeczywistością. Stały w uczuciach do Coppolowskiej Marii Antoniny, mięsnej sukienki Lady Gagi i zaklęć niewybaczalnych.

Kategorie

Rodzaje Wpisów

Najnowsze Wpisy