„Obcy porwali mi rodziców i teraz mi trochę głupio” (oryg. Aliens Abducted My Parents And Now I Feel Kinda Left Out”) to drugi film w dorobku niezależnego amerykańskiego twórcy Jake’a Van Wagonera, który swój debiut jako reżyser zanotował w 2017 niszową komedią „My Brother the Time Traveler”. „Oby porwali mi…”, który miał swoją premierę na tegorocznym festiwalu w Sundance, kontynuuje quirky założenia debiutu Wagonera, co widać już po intrygującym i przydługim tytule – tytule, który zdecydowanie nie pozwala przejść obok tego filmu obojętnie (a jednocześnie, jak się później przekonałem, doskonale oddaje jego zwariowaną istotę). Gdy natknąłem się na niego, przeglądając tegoroczny program Octopus Film Festival („Obcy porwali mi…” znalazł się w sekcji Ośmiorniczki, czyli w produkcjach wyselekcjonowanych dla młodszych odbiorców), od razu wiedziałem, że muszę znaleźć dla filmu Wagonera miejsce w swojej festiwalowej rozkładówce. I teraz, po seansie, zdecydowanie nie żałuję tego wyboru – „Obcy porwali mi rodziców i teraz mi trochę głupio” to komedia coming of age doskonale wpisująca się w klimat produkcji familijnych z lat osiemdziesiątych. Jake’owi Wan Wagonerowi udało się nakręcić film, który znajdzie publiczność nie tylko wśród entuzjastów klasyków rzędu „Goonies” czy „E. T”, ale ma szansę spodobać się również współczesnym widzom wychowanym na seansach kiczowatych, ale pełnych sercach filmów telewizyjnych z Disney Channel i tych śledzących z wypiekami na twarzy najnowsze sezony „Stranger Things”.
Film koncentruje się na postaci Itsy (Emma Tremblay), która przeprowadza się wraz z rodziną z dużego miasta do oddalonej od cywilizacji, niewielkiej mieściny Peddle Falls. Nastolatka poznaje tam Calvina (Jacob Buster), szkolnego outsidera wałęsającego się po korytarzach w astronauckim skafandrze. Calvin – ku uciesze kpiących z niego koleżanek i kolegów ze szkolnej ławki – twierdzi, że przed dziesięcioma laty przybysze z kosmosu porwali jego rodziców, podczas gdy ten wraz z ojcem wpatrywał się w gwiazdy. Następnie Itsy postanawia skorzystać z propozycji nowej koleżanki, Heather, która oferuje jej współpracę przy pisaniu artykułu ośmieszającego Calvina. Kompleksowe, dziennikarskie opisanie „beznadziejnego przypadku” ma służyć dziewczynom jako prezentacja ich pisarskiego sznytu, a tym samym przepustka do dostania się na w wymarzone studia w Nowym Jorku. Co jednak, jeśli w historii pozornie „obłąkanego” chłopca kryje się ziarno prawdy, a sam Calvin nie jest nawet w połowie takim „dziwakiem”, za jakiego mają go mieszkańcy Peddle Falls? Czy to możliwe, że przed dziesięcioma laty nad miastem faktycznie pojawili się kosmici i Calvin ma rację, gdy twierdzi, że niedługo powrócą?
„Obcy porwali mi…” prezentuje bardzo zręczny hook fabularny już w swoich pierwszych minutach, kiedy to – jako widzowie – niejako jesteśmy bezpośrednimi świadkami kontaktu pozaziemskiego, o którym przez cały film wspominać będzie Calvin. Niejako, ponieważ nie widzimy dokładnego momentu porwania ani kosmitów samychw sobie, ale sugestie wizualne są na tyle czytelne, że od początku mamy świadomość, że obcujemy z kinem sci-fi. To bardzo ważne w kontekście całości i kreacji postaci Calvina – my wiemy, że to właśnie on ma rację (tak, obcy porwali mu rodziców i tak, jest mu z tym trochę głupio), przez co film nawet na moment nie podrzuca nam klucza banalnej metaforyzacji. To nie jest jeden z tych obrazów, w których przebieg wydarzeń pozostaje zostawiony do naszej interpretacji, a droga bohatera do odkrycia zagadki zniknięcia jego rodziców ma mu służyć jako niezbędny krok na drodze do dorastania. To film, który od początku obiecuje nam familijną, przygodową i uroczo przegiętą opowieść o ufo i obietnicę tę spełnia w stu procentach – co nie znaczy, że nie zaoferuje nam po drodze kilku wartościowych zwrotów akcji rzucających na fabułę nowe światło. Bo to właśnie to, jak ta historia jest opowiedziana, odgrywa tutaj pierwsze skrzypce; nieczęsto trafia się film, który z tak ogromnym sercem rzetelnie realizuje wszystkie swoje założenia, zwłaszcza gdy mówimy o kinie familijnym. „Aliens Abducted…” jest głupkowato zabawne, wzruszająco ciepłe na serce i przyjemnie przygodowe, a do tego na tyle krótkie (film trwa zaledwie 87 minut łącznie z napisami końcowymi), że całość nie zdąży się znudzić czy przesłodzić. Oczywiście przy założeniu, że zachowamy dystans pozwalający nam czerpać rozrywkę z wyświechtanych, ale umiejętnie wykorzystanych gatunkowych tropów.
No dobra, ale co czyni ten film tak przyjemnym w oglądaniu? Przede wszystkim dobrze obsadzony główny duet aktorski i właśnie „familijność”, czyli umiejętne rozłożenie akcentów między naprawdę zabawną komedią a chwytającą za serce high-school dramą. Emma Tremblay (Itsy) i Jacob Buster (Calvin) tworzą udaną ekranową parę ze świetną chemią, dzięki czemu rozwój ich relacji śledzi się z uśmiechem i bez zgrzytów. Jest to godne pochwały przede wszystkim dlatego, że film wykorzystuje wszystkie charakterystyczne klisze tego typu produkcji, czyli m.in. trop późniejszego zadurzenia się w początkowym obiekcie żartów czy typową „scenę kłótni” w kulminacji drugiego aktu. Dobrze obsadzony jest również drugi plan ze świetną rolą Kennetha Cumminsa (wcielającego się w młodszego brata Itsy, Evana) czy Matta Biedela (tylko pozornie „surowego” ojca Itsy i Evana), którzy również służą jako owocne źródło gagów, podobnie jak najbardziej rozpoznawalny z obsady Will Forte (o którego występie, nie chcąc wam psuć zabawy, celowo nie wspomnę nic więcej).
„Obcy porwali mi…” trafia również w dziesiątkę, jeśli chodzi o trafne odwzorowanie ejtisowej stylistyki. Charakterystyczny sposób prowadzenia kamery (polegający m.in. na rejestrowaniu szkolnych korytarzy czy otwartych przestrzeni w szerokim planie) , old-schoolowy soundtrack czy do bólu „amerykańska” scenografia skutecznie imitują film, który z łatwością można by zabrać do wehikułu czasu i włożyć do porannej ramówki Polsatu we wczesnych latach 90. Podobnie jest z samą historią, która jest przede wszystkim głupkowatą opowieścią o zaprzyjaźnieniu outsidera, ale nie brak w niej nienachalnie przemyconych refleksji typowych dla kina nastoletniego, czyli pogodzenia się z własną przeszłością i strachu przed przyszłością (tak, zgadliście – bohaterowie zbliżają się do zakończenia liceum, jakżeby inaczej). A wszystko to oblane sosem kina nowej przygody, w którym Calvin i Itsy szykują się do pozaziemskiego spotkania niczym bohaterowie „Stranger Things” opracowujący plan dorwania Demogorgona. Serdecznie polecam „Obcy porwali mi rodziców i teraz czuję się trochę głupio” wszystkim fanom nietraktujących się do końca poważnie familijniaków science-fiction, których w obecnym kinie mainstreamowym zdaje się być jak na lekarstwo. Czy są tu jakieś wady? Prawie na pewno tak, ale w tego typu produkcjach nigdy nie przykrywają one pełnej serca całości.
Ocena: 8/10
„Obcy porwali mi rodziców i teraz mi trochę głupio” prezentowano było w sekcji „Ośmiorniczki” podczas tegorocznej, 6 edycji Octopus Film Festival, który miał miejsce w Gdańsku w dniach 8-13 sierpnia. Zachęcamy do zapoznania się z wszystkimi naszymi tekstami dotyczącymi samego wydarzenia i prezentowanych w jego trakcie filmów.
6. Octopus FF: „Sztuka zabijania”, czyli melanż po litewsku [RECENZJA]
6. Octopus FF: „W nich cała nadzieja” [RECENZJA]
6. Octopus FF: Dlaczego kochamy oglądać beznadziejne kino? O fenomenie pokazów VHS Hell
6. Octopus FF: „Wojny jednorożców” [RECENZJA]
6. Octopus FF: Międzynarodowy Konkurs Filmów Krótkometrażowych – Octopus Shorts
6. Octopus FF: „Pies i Robot” [RECENZJA]
6. Octopus FF: „Światłonoc”. Człowiek człowiekowi wiedźmą [RECENZJA]