Po ośmiu latach od ostatniej części filmowej trylogii wracamy do świata Panem. Świata, który w przeciwieństwie do uniwersum Harry’ego Pottera, Opowieści z Narnii, czy nawet Władcy Pierścieni, nie jest krainą, która jest upragnioną do praktykowania eskapizmu. Kto chciałby fantazjować o państwie, które każe oglądać bestialskie morderstwa nastolatków?

„Igrzyska Śmierci: Ballada ptaków i węży“ to prequel oryginalnej serii, w której główną bohaterką była Katniss Everdeen. Zwyciężczyni siedemdziesiątychczwartych Głodowych Igrzysk, która szybko stałą symbolem buntu wobec opresyjnego państwa Panem. Książka-prequel bestsellerowej trylogii miała premierę w 2020 roku i od początku było wiadomo, że film trafi na ekrany kin. Wytwórnia Lionsgate zakupiła prawa do jej ekranizacji jeszcze przed ukazaniem się książki na rynku. Za sterami stanął ponownie reżyser Francis Lawrence. Ta franczyza to w końcu kura, która zniosła złote jajo.

igrzyska śmierci ballada ptaków i węży

W „Balladzie ptaków i węży“ cofamy się o sześćdziesiątcztery lata wcześniej. Przez cały seans będziemy obserwować największego wroga Katniss – prezydenta Coriolanusa Snowa. Teraz on jest naszym głównym bohaterem. To jego oczami będziemy śledzić rozwój wydarzeń. Naturalnie, Snow nie jest jeszcze tutaj prezydentem. Ba, jest uczniakiem jednej z elitarnej szkół, gdzie jego zadaniem okaże się bycie mentorem dla swojej walczącej na arenie podopiecznej. Film otwiera sekwencja, która daje nam pierwsze wskazówki do rozwiązania zagadki, dlaczego Coriolanus miał wobec Dwunastego Dystryktu pewną manię. To tam w czasie wojny zginął jego ojciec. Od tamtego czasu niegdyś zamożny ród klepie cichą biedę, którą kamufluje jedynym, co mu pozostało – dobrym nazwiskiem.

Film stał przed wyzwaniem jak ukazać przeszłość… w przyszłości. Świat Panem ni mniej ni więcej jest odległy od nas o jakieś trzysta lat. Technologia przewyższa naszą. Aby ukazać zawrócenie czasu posłużono się retromanią. Wszystkie przedmioty, takie jak ekrany, kamery czy meble stylizowane są na lata pięćdziesiąte i sześćdziesiąte. Nie inaczej, robiąc pewien unikalny miks z retrofuturyzmu i steampunku. Pociąg, jakim przywieziono trybutów, nie ma nic wspólnego z ultraszybką, nowoczesną maszynerią, którą mknęli bohaterowie głównej serii. Drony od sponsorów wlatujące na arenę są żeliwnym rupieciem, tak precyzyjnym, że potrafi przez przypadek zabić trybuta. Ukazanie Kapitolu z przeszłości w pełnej krasie ograniczone jest głównie do niebotycznego monumentu i kamiennej areny. Resztę stolicy nie jest nam dane oglądać wprost. Oglądamy ją poprzez pomieszczenia.

Tom Blyth grający Coriolanusa Snowa wypada poprawnie W studenckim unformie (spódnica wygląda świetnie!), ze strannie ułożoną burzą blond włosów prezentuje się dostojnie. Tak bardzo, że nawet gdy eksplodują ściany areny (to CGI z kolei nie wyglądało dobrze), a on ląduje pod gruzami, na jego marynarce nie ma ani grama pyłu… Niebieskie oczy zdradzają oznaki chłodu, który nosi w sobie. Od pierwszych chwil coś niecoś można poczuć, że to postać, która z relatywizmem moralnym jest za pan brat. Rachel Zegler jest sprawną aktorką, natomiast w roli Lucy Gray mieni mi się fałszywym odcieniem. Brakuje mi w granej przez nią postaci pewnego genu pomyleńca, który był w książkowym pierwowzorze. Przez co na pierwszy plan wysuwa się jej pełna wdzięku uroda. O ile w „West Side Story“ to działa, tak na śmiercionośnej arenie czuję dysonans. Duże wrażenie za to robi Viola Davis jako Dr Gaul. Znamiona obłędu w jej wykonaniu są wręcz namacalne. Szalona charakteryzacja stanowi tylko cienką warstwę, pod którą drzemie pełnokrwista, budząca niepokój sylwetka. To najupiorniejsza postać w tym uniwersum.

„Igrzyska Śmierci: Ballada ptaków i węży“ to niezły blockbuster. Twórcy jak za rękę prowadzą nas przez historię, dbając o to, abyśmy wszystko dobrze zrozumieli. Serwują nam wszystko, czego publiczność kina rozrywkowego może oczekiwać. Są wybuchy, które potrafią zatrząść w fotelach i węże przyprawiające o gęsią skórkę. Są liryczne piosenki i znany leitmotiv The Hanging Tree. Są skrojone na wzór młodzieżowych historii sielankowe kadry przy jeziorze, a nawet pocałunki. Jest ballada, są ptaki i węże. Wszystko brzmi jak Young Adult hit i powinno się zgadzać. Zabrakło mi jednak chemii bijącej od głównych bohaterów, aby zagrali mi na emocjonalnych strunach. Bez tego obserwowałem ich beznamiętnie. Bez tego po filmie zostanie ze mną na dłużej jedynie piosenka Olivii Rodrigo z napisów końcowych. Team Katniss i Peeta na zawsze.

Ocena: 6,5/10

Zobacz także: I Drive(r) – „Ferrari” [RECENZJA]

Podobał Ci się artykuł? Udostępnij!

Facebook
Twitter
Pocket
0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments

O Autorze

Picture of Adrian Matuszkiewicz

Adrian Matuszkiewicz

Student na katowickiej Filmówce i absolwent dziennikarstwa. Nieostrożny eskapista. Uwielbia moment po wyjściu z kina, kiedy świat filmowych fantazji ciągnie go za jeden rękaw a drugi powiewa już na wietrze, stojąc w rozkroku pomiędzy fikcją a rzeczywistością. Stały w uczuciach do Coppolowskiej Marii Antoniny, mięsnej sukienki Lady Gagi i zaklęć niewybaczalnych.

Kategorie

Rodzaje Wpisów

Najnowsze Wpisy