Wielkimi krokami zbliża się premiera „Królestwa Planety Małp” – kolejnej odsłony popularnej serii blockbusterów „Planeta Małp”, która otwiera nowy rozdział w dziejach tej popularnej kinowej (i nie tylko) franczyzy. Nie da się ukryć, że oczekiwania przed filmem Wesa Balla są spore. I to nie tylko z powodu wysokiego zawieszenia poprzeczki przez poprzednią trylogię autorstwa m.in. Matta Reevesa, ale przede wszystkim przez popkulturowe dziedzictwo tej interesującej serii, która od czasu premiery pierwszego filmu w 1968 roku niezmiennie proponuje widzom niebanalne połączenie rozważań na temat człowieczeństwa z satysfakcjonującymi, kinowymi wrażeniami. Jak wskazują materiały promocyjne, „Królestwo Planety Małp” zaprezentuje widzom kwitnące imperium człekokształtnych i mechanizmy rozwijającego się reżimu wobec ludzi. Dzięki temu nowe otwarcie w serii ma szansę nie tylko oddać hołd swoich korzeniom i pierwszej, kultowej odsłonie, ale i z godnością kontynuować spuściznę Ceasara, w którego w ostatniej trylogii („Geneza”, Ewolucja” i „Wojna o planetę małp”) brawurowo wcielił się Andy Serkis. Choć, cóż – on raczej nie tak wyobrażał sobie tytułowe królestwo. 

Uwaga – w tekście znajdują się nieznaczne spoilery dotyczące serii „Planeta małp”, choć tak naprawdę zdradzać to zdradzam jedynie ikoniczne zakończenie pierwszego filmu i nowej trylogii; resztę omawiam dosyć ogólnikowo. Niemniej – jeśli jeszcze nie widzieliście klasyka z 1968 czy filmów z 2011-2017, a planujecie to zrobić (naprawdę warto!), to odłóżcie lekturę tego artykułu w czasie.

Królestwo – czyli co?

Pierwszy film z serii – „Planeta małp” w reżyserii Franklina J. Schaffnera – zaprezentował widzom tajemniczy, zlokalizowany gdzieś w dalekim kosmosie świat, w którym małpy wzięły górę nad ludzkością. Nie wiedzieliśmy wtedy, jak i dlaczego (na to pytanie stopniowo odpowiadają kolejne produkcje, aż do tych najnowszych), przez co całość robiła piorunujące pierwsze wrażenie. No bo jak to tak – małpy na piedestałach i z biczem, a ludzie w kajdanach i klatkach? Siłą filmu – i książkowego oryginału Pierre’ego Boulle’ego – były niedopowiedzenia świata przedstawionego oraz wynikający z niego horror. Horror polegający na tym, że my, rasa naczelnych, zostaliśmy nagle ni stąd, ni zowąd zaznajomieni z produkcją, w której to próba kolonizacji obcej planety zakończyła się klęską, a zamiast wbijać amerykańską flagę w nowy świat… cóż, musieliśmy uznać wyższość innej rasy. Założenia fabularne „Planet of the Apes” bardzo działały na wyobraźnię, tym bardziej, że jako ludzie zostaliśmy tam przedstawieni jako ci prymitywni, którzy stracili nawet możliwość mowy, a małpy… małpy, cóż, małpy w tym czasie posługiwały piękną angielszczyzną, upokarzając nas na każdym kroku. Lecz historia miała w zanadrzu jeszcze jednego asa w rękawie, który nie pozwalał sklasyfikować jej jedynie jako „odwrócenia ról”; zakończenie. Otóż w końcowych minutach, przez ikoniczne już oddalenie kamery, odkrywamy, że… na „planecie małp” znajdują się pozostałości amerykańskiej statuy wolności. Tym samym okazuje się, że wszystko, co śledziliśmy przez ostatnie dwie godziny, nie odbywało się wcale w dalekiej galaktyce, tylko właśnie tutaj, na Ziemi. Ten zwrot akcji nie bez powodu przeszedł do historii, ponieważ rzucał zupełnie nowe światło na fabułę. Oto bowiem małpy nie zniewoliły nas na neutralnym gruncie, lecz odbiły planetę spod ludzkiego panowania. Jak, gdzie, dlaczego? Nie wiadomo, ale film rzucał trochę poszlak na to, jak doszło do uformowania się „małpiego królestwa”. Dlatego też obraz Schaffnera stał się tak kultowy – prowokował, ale bardzo umiejętnie. Na tyle umiejętnie, że spowodował powstanie całej serii filmów, która miała eksplorować zaproponowane przez pierwszy film tematy. I robiła to, choć z różnym, często już zbyt dosłownym skutkiem. 

Kadr z oryginalnej Planety Małp z 1968
Kadr z oryginalnej „Planety Małp” z 1968

Bo widzicie – pierwszy film jest tak dobry dlatego, że doskonale ogrywa własne założenia, wyprowadzając widza ze strefy komfortu. Nie dowiadujemy się, jak doszło do małpiego panowania, ale dzięki wielu subtelnym sugestiom możemy domyślać się, że była to bezpośrednia odpowiedź na ludzki reżim – szczególnie w zakresie naszego codziennego traktowania zwierząt. „Królestwo małp” jawiło się więc jako pewnego rodzaju przestroga; człekokształtne w filmie tworzyły cywilizację do złudzenia przypominającą ludzką, w której znalazło się miejsce i na brutalnych dyktatorów (jak znany z trailerów antagonista „Królestwa planety małp”, bezwzględny Proximus), ale i na jednostki empatyzujące „ze zwierzyną”, jak próbujący pomóc głównemu, ludzkiemu bohaterowi Cornelius i Zira. To właśnie dlatego była to produkcja tak porywająca tłumy – mogliśmy obejrzeć się w niej jak w lustrze, a tam, gdzie znalazły się niedopowiedzenia, z miejsca ożywiała się nasza wyobraźnia. Dzięki ogromnemu sukcesowi kasowemu, dziedzictwo „Planety małp” trwało w najlepsze – z perspektywy czasu jednak ciężko oprzeć się wrażeniu, że dopiero Amanda Silver i Rick Jaffa, scenarzyści „Genezy planety małp” z 2011, dobrze zrozumieli spuściznę i uniwersalność pierwszego dzieła. Co w takim razie działo się przez kolejne dekady? Dostaliśmy filmy raz lepsze, raz gorsze, którym zdarzały się przebłyski zacięcia oryginału, ale całościowo szybko rozeszły się po kościach.

Dalsze dziedzictwo serii – budżetowa Planeta Małp (1970-1977)

Zachłyśnięty sukcesem obrazu 20th Century Fox z miejsca zlecił realizację kontynuacji, po czym jeszcze jednej i następnej, aż w końcu cała oryginalna seria zamknęła się w pięciu produkcjach. Tu od razu warto zaznaczyć, że były to sequele bardzo budżetowe i nie dorównujące skalą filmowi Schaffnera (co było w tamtych latach standardem), choć trudno odmówić im pomysłowości. Pierwsza z kontynuacji, „W podziemiach Planety Małp” (1970), celowała w interesujące rozwinięcie zwrotu akcji z jedynki, prezentując wątki związane z lękiem jądrowym i mistyczną sektą zamieszkującą tytułowe podziemia. Szkoda tylko, że był to koncept nieco zbyt abstrakcyjny, żeby przekonująco połączyć się z głównym małpio-ludzkim tematem serii. To ciekawy film, ale próżno w nim szukać i wciągającego blockbustera, i warstwy refleksyjnej. Kolejny obraz, „Ucieczka z Planety Małp”, odleciał jeszcze dalej i zaprezentował nam fabułę skupioną wokół… podróży w czasie. Tym razem mamy do czynienia z niezgorszym filmem i całkiem angażującym seansem – zwłaszcza, że głównymi bohaterami są sympatyczni Cornelius i Zira – ale ponownie: fani refleksji o stanie ludzkości z pierwszej części nie mieli tu za bardzo czego szukać (choć trzeba produkcji Dona Taylora przyznać, że całkiem interesująco przedstawiła temat „wybuchu” nagłej sławy i ludzkiej odpowiedzi na idoli). Dopiero czwarty film z serii, „Podbój Planety Małp”, wniósł do całości coś interesującego – spojrzenie na ludzki ostracyzm wobec człekokształtnych, który zapoczątkował bunt i zarysy konfliktu. Fani oryginału w „Podboju” doczekali się całkiem udanej referencji do statusu wyjściowego w postaci wejścia w głąb postępującego zniewolenia małp przez ludzi, co spowodowało podgrzanie do buntu przez pierwszego nad wyraz inteligentnego szympansa, Ceasara. Tu warto zwrócić uwagę na jego świetny monolog, w którym widać jak na dłoni, czym zainspirowany był późniejszy Ceaser Andy’ego Serkisa. „Bitwa o planetę małp” w teorii rozwijała ten konflikt, ale był to film zbyt miałki i nijaki, aby zaproponować widzom coś interesującego. Jedyne, co finał uchwycił dobrze, to pogarszające się nastroje wśród małpiej społeczności, co potem znacznie lepiej rozwinął Reeves w „Ewolucji Planety Małp”. Poza tym to film do bardzo szybkiego zapomnienia, w którym trudno odczuć stawkę. I tak oto zaledwie jeden z czterech sequeli „Planety małp” faktycznie wniósł coś do tego świata, nie bez powodu stając się główną inspiracją dla Ruperta Wyatta i Matta Reevesa – reżyserów „nowej trylogii” sprzed dekady.

Oficjalna grafika promująca „Bitwę o Planetę Małp” (1973). Cała seria dostępna jest w subskrypcji Disney+

Nowa trylogia (2011-2017) – dzieje Ceasara na drodze do Planety Małp

Pozwolę sobie spuścić zasłonę milczenia na koszmarną „Planetę małp” Tima Burtona, bo doprawdy nikt – czy to fani oryginalnych filmów, czy osoby zupełnie postronne – nie ma tam czego szukać. Pominę też produkcje serialowe, których nie widziałem, ale z tego co mi wiadomo były to mniej lub bardziej zgrabne retellingi oryginału. Przejdę więc od razu kilkadziesiąt lat wprzód, czyli do dnia premiery „Genezy planety małp” – filmu, który rozpoczął nową trylogię i otworzył niezwykle udany dla tej serii rozdział. Co warto zaznaczyć – rozdział, który dosyć dużą kreską odciął się od poprzedników, pozostając w duchu przede wszystkim uniwersalnego oryginału. Wyatt na swój sposób rozwinął wątki z „Podboju” i zaprezentował nam zmodyfikowaną historię Ceasara, w której pobrzmiewały echa przede wszystkim ekokrytyki odnośnie do eksperymentowania na zwierzętach. Ba – same narodziny Ceasara, ponadprzeciętnie inteligentnego szympansa, jest efektem testowania na jego matce eksperymentalnego leku na Alzheimera (a nie, jak naiwnie pokazano w „Ucieczce”, skutkiem ubocznym podróży w czasie). Taki a nie inny początek z miejsca sytuuje nas w innym, bardziej realistycznym kontekście, co sprzyja uniwersalności przekazu w duchu oryginału Boulle’ego. A dalej jest tylko lepiej – Cesar wykrada szczepionkę i dzieli się swoim „darem” z innymi, źle traktowanymi małpami, pomagając im tym samym uciec spod ludzkiego jarzma. Bunt małp staje się więc wypadkową bestialskiego zachowania (i to zarówno w sensie fizycznym, jak i farmakologicznym) ludzi wobec człekokształtnych, którzy to odkrywają, że razem są w stanie dyktować własne warunki. Ciężko nie kibicować w tym filmie małpom, co – mając na względzie „szokujące” założenia pierwszego filmu z 1968 – tym bardziej może mieszać w głowie odbiorców. No bo jak współczuć naszej rasie, jeśli unaocznione zostały nam liczne jej przywary? W ten sposób „Geneza…” ciekawie rozwija świat „Planety małp”, prezentując wiarygodne korzenie konfliktu, dokręcając w zakończeniu śrubę w postaci rozprzestrzenienia się tajemniczej zarazy, która stopniowo wybija coraz więcej ludzi. To dobitne pokazuje, że ich rola jako władców planety zaczyna być zagrożona.

Geneza Planety Małp
Grafika promująca „Genezą Planety Małp” – nowe otwarcie serii z 2011 w reżyserii Ruperta Wyatta

Drugi film, „Ewolucja planety małp”, zadał jeszcze więcej interesujących pytań, rozwijając dwa ciekawe wątki: możliwość przyjaźni między człowiekiem a małpą w obliczu eskalującego konfliktu oraz niezgody w rozwijającej się małpiej cywilizacji. Reeves zaczerpnął inspirację z „Bitwy…” i rozwinął konflikt Ceasara i Koby, lecz w odróżnieniu od J. Lee Thompsona zadbał o to, aby wątek ten otrzymał angażującą podbudowę i kulminację. Z kolei widowiskowy finał – „Wojna o planetę małp” – stanowił wisienkę na torcie nowej trylogii. Matt Reeves bowiem nie tylko w satysfakcjonujący sposób domknął historię Ceasara, który poprowadził swoje plemię do ostatecznego starcia z resztkami ludzkiej rasy, ale również ciekawie połączył film z oryginałem z 1968, wprowadzając wątek choroby odbierającej mowę („Planeta małp” zapoznała nas ze stanem wyjściowym, w którym wszyscy ludzie byli niemowami). W ramach nowej trylogii zostały więc postawione świetne fundamenty pod „Królestwo…”. Jeśli uznamy całość za mniej lub bardziej spójny kanon, to możemy założyć, że z jednej strony doszliśmy już do momentu, w którym małpy górują nad człowiekiem, ale z drugiej: cywilizacji człekokształtnych jeszcze daleko do (nomen omen) imperialnego kształtu, jaki mogliśmy oglądać w „Planecie małp”. Czas więc opowiedzieć historię ich królestwa.

Dziedzictwo „Królestwa Planety Małp”

I tutaj wkracza, miejmy nadzieję, nowa trylogia, którą już za kilka dni rozpocznie film Wesa Bella. I choć fakt, że reżyser ten ma na koncie jedynie ekranizację serii „Więzień labiryntu” może niepokoić, to wszelkie dostępne materiały na temat „Królestwa…” wyglądają naprawdę obiecująco. Przede wszystkim cieszy fakt, że film zdaje się być utrzymany w tonie duchowej kontynuacji poprzedniej trylogii. Takie podejście z marszu pozwala poruszyć zupełnie nowe wątki, bez zbędnego recyklingu korzeni ludzko-małpiego konfliktu. Małpie imperium w „Planecie małp” jest już ustanowione – nadeszła pora, by wyeksplorować na ekranie jego budowę, najlepiej cegła po cegle. Liczę więc na dobre pokazanie mechanizmów tyranicznej władzy w postaci Proximusa, abyśmy – jako fani serii – mogli zrozumieć, co sprawiło, że małpi reżim rozwinął się do tak bezwzględnego stopnia, jak ten widziany w filmie z 1968. Oczywiście istnieje możliwość, że „Królestwo…” zostało zrealizowane po linii najmniejszego oporu i zamiast wnieść do serii coś nowego, będzie opierać się jedynie na powtórzonych motywach fabularnych (fragment z trailera prezentujący odkrywanie przez głównego bohatera, szympansa Noę i jego ludzką towarzyszkę Mae nagrań z małpio-ludzkiej przeszłości nie wróży świeżości), lecz osobiście uważam, że cała seria „Planeta małp” skrywa w sobie zbyt duży potencjał, by nie pokusić się o próbę jego wydobycia. Liczę na świetną rozgrywkę połączoną z refleksją – tak jak oryginał i ostatnia, bardzo udana trylogia. Tylko w ten sposób popkulturowe dziedzictwo „Planety małp” zostanie zachowane. 

Królestwo Planety Małp
Oficjalny materiał promujący „Królestwo Planety Małp”. W kinach już za tydzień, 10 maja!

Zobacz również: „Challengers”. Skrzyżowanie rakiet tenisowych [RECENZJA]

Podobał Ci się artykuł? Udostępnij!

Facebook
Twitter
Pocket
0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments

O Autorze

Picture of Robert Solski

Robert Solski

Student czwartego roku polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim i eskapista, który tak samo jak filmy pożera książki, a ostatnio też coraz częściej gra – i wirtualnie, i planoszowo. Stara się oglądać jak najwięcej kina niezależnego, usilnie jednak przeszkadza mu w tym słabość do blockbusterów i seriali. Lubi pisać o wszystkim, co go otacza – zwłaszcza o popkulturze.

Kategorie

Rodzaje Wpisów

Najnowsze Wpisy