King Kong to niekwestionowanie jedna z najbardziej rozpoznawalnych ikon kaijū, czyli grupy złowieszczych, przerośniętych bestii stworzonych na potrzeby fikcji, do której zaliczamy również m.in. Godzillę. „Małpi król” na przestrzeni swojej już ponad 90-letniej kariery w popkulturze wystąpił w szeregu filmów, komiksów czy gier. Masową wyobraźnią widzów Kong zawładnął w 1933 roku, kiedy to ukazał się kultowy film z jego udziałem w reżyserii Meriana C. Coopera i Ernesta B. Schoedsacka. Nie każdy jednak wie, że formalny debiut „króla bestii” datuje się na rok wcześniej, 1932, kiedy to na amerykańskim rynku ukazała się powieść Delosa W. Lovelace’a oparta bezpośrednio o scenariusz powstającego wówczas filmu. I to właśnie ta książka, zatytułowana po prostu „King Kong”, jest przedmiotem poniższej recenzji. Polskim czytelnikom przyszło poczekać blisko stu lat, aby móc przeczytać oryginalnego „Konga” i teraz, dzięki wydawnictwu Nowa Baśń, w końcu stało się to możliwe. Czy było warto?

Fabularnie mamy do czynienia w gruncie rzeczy z tym samym, co w filmie z 1993. Denham, nowojorski reżyser na fali wznoszącej, organizuje ekipę filmową, z którą drogą morską wyrusza na poszukiwanie Wyspy Czaszki – miejsca nie figurującego na żadnych mapach i które, według legend, zamieszkane jest przez mitycznego Konga, ogromnego małpiego króla. Denham jest zdeterminowany, aby postawić kolejny krok w swojej karierze i stworzyć wiekopomne dzieło filmowe z udziałem bestii. Na miejscu szybko okazuje się, że w legendach zdecydowanie kryło się (dosyć spore i owłosione) ziarenko prawdy. Cały archipelag Wyspy Czaszki oddzielony jest od cywilizacji ogromnym murem, a za nim Denham – w towarzystwie m.in. świeżo zatrudnionej aktorki Ann Darrow i pierwszego oficera statku Jacka Driscolla – staje twarzą w twarz z Kongiem, którego groza przewyższa wszelkie oczekiwania. 

Oryginalna wizja króla małp

Na odwrocie okładki znajdziemy dopisek: „Historia opowiedziana w tej książce najbliższa jest oryginalnej wizji króla małp”. I to prawda – zarysowana wyżej fabuła pozostaje wierna filmowi, co jest dosyć naturalne w przypadku powieści pisanych na zlecenie i bezpośrednio towarzyszącym kinowych premierom. Jak również dowiedziałem się z tylnej okładki, „choć Devos W. Lovelace napisał powieść na zlecenie Coopera i zgodnie z jego wizją scenariusza, to w wielu miejscach różni się ona od filmu”. Chcąc więc jak najlepiej przygotować się do lektury, zapoznałem się z oryginalnym filmem, aby móc wyłapywać wszelkie niuanse i różnice w porównaniu z powieścią. I to prawda, że rozbieżności występują, ale… są bardzo nieznaczne i nie stanowią wartości samej w sobie. Ot, do panteonu przeciwników Konga z kinowego ekranu dołączają dzikie, ośmiornicopodobne insekty i pająki, a w załodze Denhama występuje dodatkowo pominięty w filmie Lumpy. I to, poza inaczej napisanymi dialogami, w zasadzie tyle Jeśli więc ktoś, kto na „King Kongu” zjadł zęby, oczekuje po tekście Lovelace’a lektury pogłębiającej znajomość i mitologię małpiej bestii, raczej poczuje się rozczarowany. 

Przednia i tylna okładka oryginalnego, amerykańskiego wydania powieści z 1932

Wynika to głównie z dwóch czynników – długości i struktury powieści. „King Kong” jest bardzo krótki (liczy sobie zaledwie 250 stron tekstu), co nie dziwi, jeśli mamy do czynienia z „upowieściowieniem” filmu o wielkim potworze, który sam w sobie nie jest zbyt rozbudowany fabularnie. Drugi czynnik jest bardziej znaczący, a jest nim rozczarowująco prosta struktura w zakresie narracji. Akcja literackiego „King Konga” prowadzona jest w sposób suchy i zwyczajnie nudny, prezentując nam kolejne następujące po sobie wydarzenia jak po sznurku. Stylowi Lovelace’a brakuje ikry (choć jeśli mówimy o powieści na zlecenie, może bardziej chęci?), aby uatrakcyjnić literacko historię, która była bez wątpienia pomyślana w celu realizacji w medium filmu. Narracja w dużej mierze prowadzona jest czasownikami, przez co akcja jest płaska, a kolejne starcia Konga, będące „mięsem” całości, zlewają się w jedno. Brak w „King Kongu” atrakcyjnych opisów, zabawy punktami widzenia czy przykuwających do lektury cliffhangerów, które zachęcałyby do sięgnięcia po kolejny rozdział. Całość jest na tyle krótka, że i tak pozostaje lekkostrawna i umiarkowanie rozrywkowa, ale zbyt szybko staje się jednostajna. Paradoksalnie w powieści o wyspie zamieszkałej przez pradawne gady i potwornie niebezpiecznego, wyrośniętego goryla, Lovelace najbardziej dopracował fragmenty odnoszące się do mieszkańców czy scenerii Nowego Jorku. Czuć, że jest to pisarz z pomysłami, ale nie zostają one wykorzystane tam, gdzie najbardziej były potrzebne. 

Gigant o kulawych nogach

Najbardziej cierpi na tym główny bohater. King Kong w powieści nie jest nawet w połowie tak potworny, jak w swoim debiutanckim filmie. Podczas gdy Cooper i Schoedsack dwoili się i troili, aby wycisnąć siódme soki z dokonań technicznych lat 40. XX wieku w celu ukazania ogromu i horroru nieprzewidywalnej, gigantycznej małpy, Lovelace nie próbuje zrobić tego samego za pomocą słów. Ot, jest sobie duży King Kong, który porywa Ann i rozkwasza po drodze kilka dinozaurów. Zabrakło budowania napięcia i grozy w opisach czy soczewkach poszczególnych bohaterów, które dodatkowo mogłyby zostać wzbogacone wspierającymi wyobraźnię czytelników ilustracjami. Tym samym król małp z Wyspy Czaszki ani na moment nie dorasta do legendarnego statusu, jaki go otacza, przez co powieść nie realizuje podstawowego założenia historii kaijū – nie powoduje fascynacji czy strachu przed zaproponowanym wielkim potworem. Mamy więc do czynienia z pozornym gigantem, który okazuje się mieć dosyć kulawe nogi.

Grafika promująca oryginalnego „King Konga” z 1933, na której małpi król sieje popłoch w Nowym Jorku

Czy to wszystko oznacza, że „King Kong” nie jest warty polecenia komukolwiek? Nie – fani pulpowych powieści przygodowych, zwłaszcza tych z dawnych lat, z pewnością docenią prostotę i realizację charakterystycznych dla tego typu literatury tropów. Oczywiście mając w pamięci, że mówimy o amerykańskim tekście sprzed blisko stu lat, w których perspektywa kolonialna często nie była zbyt subtelna. Z kolei najwięksi fani King Konga na pewno z przyjemnością skorzystają z okazji, aby odświeżyć sobie pierwszą oryginalną historię z jego udziałem w formie niezobowiązującej lektury do zabrania w podróż. Całą resztę zainteresowanych tą postacią zachęcam do obejrzenia oryginalnego filmu, który jak na ponad 90 lat na karku nadal trzyma się bardzo dobrze i wciąga swoją pomysłowością w realizacji scen akcji, nawet jeśli momentami wydają się już przestarzałe. Koniec końców to znacznie pełniejsze i bardziej satysfakcjonujące doświadczenie niż książkowy „King Kong” Delosa W. Lovelace’a.

Książkę do recenzji otrzymaliśmy od wydawnictwa Nowa Baśń, za co serdecznie dziękujemy.

Zobacz również: 24. MFF Nowe Horyzonty: „Sasquatch Sunset” [RECENZJA]

Podobał Ci się artykuł? Udostępnij!

Facebook
Twitter
Pocket
0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments

O Autorze

Picture of Robert Solski

Robert Solski

Student czwartego roku polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim i eskapista, który tak samo jak filmy pożera książki, a ostatnio też coraz częściej gra – i wirtualnie, i planoszowo. Stara się oglądać jak najwięcej kina niezależnego, usilnie jednak przeszkadza mu w tym słabość do blockbusterów i seriali. Lubi pisać o wszystkim, co go otacza – zwłaszcza o popkulturze.

Kategorie

Rodzaje Wpisów

Najnowsze Wpisy