Przy okazji konferencji prasowej spektaklu „Tik… tik… BUM!”, który będzie miał swoją premierę już w tą sobotę na deskach stołecznego Teatru Muzycznego ROMA, przypomniałam sobie jak dawno nie oglądałam filmu, który przywrócił pamięć o Jonathanie Larsonie – i że warto do niego wrócić. Twórca „Rent” był (i wciąż jest) ogromną personą w świecie musicalu, dlatego niezwykle cieszy fakt, że inna legenda Broadwayu – Lin-Manuel Miranda, postanowiła o nim przypomnieć, dając nam przepiękny hołd dla kolegi po fachu. Film Netflixa z 2021 roku – „Tick, tick… Boom!”, gdzie w rolach głównych mogliśmy zobaczyć: Andrew Garfielda, Alexandrę Shipp czy Vanessę Hudgens, to prawdziwa perełka, w której czuć rękę wyjadacza największych teatralnych scen.
Podczas ponownego seansu filmu dostrzegłam, jak wielu rzeczy ominęło mnie za pierwszym razem, a warte były poświęcenia im większej uwagi. Pierwsza z nich jest dość banalna do wyłapania, a mianowicie: narracja. Lin-Manuel Miranda razem z Andrew Garfieldem prowadzą widza pokazując mu świat na trzech perspektywach (nie licząc narracji Susan, która stanowi klamrę rozpoczynającą i podsumowującą film): Jonathan na scenie, Jonathan w realnym życiu oraz umysł Jonathana jako umysł artysty. Każda z nich wyróżnia się czymś innym i to właśnie tutaj zaczyna się moment, w którym lampka nad moją głową zaczęła palić się jeszcze mocniej.
Jonathan na scenie
Gdy w napisach końcowych oglądamy archiwalne nagrania z oryginalnego wystawienia „Tick, tick… Boom!” możemy zauważyć bardzo ciemne kadry, brak scenografii, kolorów, a zwłaszcza świateł. Natomiast jak nam pokazuje to Miranda? Daje nam mnóstwo żarówek, dywany i ogromną przestrzeń. Niedawno ktoś powiedział mi, że aktor nie powinien odgrywać realnej osoby jeden do jednego, ale użyć jej, aby opowiedzieć historię. I najwidoczniej mocno to do mnie przylgnęło, ponieważ oglądając fragmenty „Tick, tick… boom!”, w których Jonathan w wykonaniu Garfielda wygłasza swój monolog, dostrzegłam nie aktora, którym był w tamtym momencie Larson, ale człowieka, który w końcu trafił do domu. Lin-Manuel Miranda podarował mu to, czego nie miał w realnym życiu – zaczynając od żarówek, których praktycznie nigdy nie było oraz światło, od którego został odłączony, po dywany zastępujące zimne i stare panele znajdujące się w jego mieszkaniu. Reżyser filmu Netflixa w piękny, symboliczny sposób pokazał dosłownie w jednym kadrze to co równocześnie opowiadał słowami przez cały film – dom Jonathana Larsona jest na scenie.
Jonathan w realnym życiu
Na potwierdzenie mojej powyższej tezy przyjrzyjmy się, w jaki sposób Miranda pokazuje nam perspektywę, w której Jonathan jest obecny w realnym świecie… i tu jest haczyk, bo jego tam nie ma. Oddany w mistrzowski sposób przez Andrew Garfielda sposób bycia Larsona pokazuje nam wieczne roztargnienie i wewnętrzną walkę ze swoimi pytaniami i wątpliwościami, a co ważniejsze – jego zatopienie w świecie muzyki. Jeśli przyjrzymy się tym scenom bliżej, możemy określić, że bohater jest w swego rodzaju transie (przez który m.in. zapomina o swoich bliskich), z którego wybudza go wyłącznie informacja o kolejnych tragicznych wydarzeniach w życiach swoich przyjaciół, czyli gnębiących ich poważnych chorobach. Jeśli spojrzymy po raz kolejny na dolne partie ekranu telewizora i zobaczymy, co zrobiono z podłogami w tym filmie, zauważymy parkiety scen teatralnych. W żadnej scenie, kiedy towarzyszymy Jonathanowi w prawdziwym życiu, nie zobaczymy przykrytego parkietu, a w zamian dostajemy wyjątkowo szeroką przestrzeń, nawet w, zdawałoby się, małych pomieszczeniach, jakimi były np.: mieszkanie Jona czy restauracja MoonDance. Jest to ciekawa sugestia od reżysera biorąc pod uwagę fakt, że nawet przedmioty otaczające bohaterów są mocno statyczne i nie używane, niczym scenografia w teatrze. Życie Jonathana zostało pokazane jako sztuka, w której to on jest głównym bohaterem, stąpającym cały czas po deskach teatralnych.
Umysł (Jonathana) artysty
To jest najbardziej autentyczna część filmu, ponieważ Jonathan wydaje się tu być naprawdę sobą. Sceny takie jak: przerobiony utwór ze spektaklu Sondheima „Sunday in the Park with George” czy to, jak Jonathanowi pojawiła się przed oczami partytura do „Come to your senses”, oddają esencję tego artysty, który widział muzykę… który żył musicalem. Nawet króciutka scena, w której Susan oskarża go o próbę przerobienia ich kłótni na piosenkę pokazuje, że nie potrafiłby bez niej żyć, co trafnie później punktuje Michael.
Czy taki naprawdę był Jonathan Larson? Tego nie wiem i zapewne nigdy się nie dowiem – taki był według Mirandy i Garfielda. Jednakże odchodząc od smutnej biografii niezwykle utalentowanego twórcy, możemy śmiało stwierdzić, że Lin-Manuel Miranda stworzył portret człowieka, który jest pełen sprzeczności, ale kocha to, co robi. A co najważniejsze – opowiedział nam to z perspektywy artysty, którego życie niekoniecznie rozgrywa się tylko na zewnątrz, ale również (a może przede wszystkim) w jego głowie, głowie produkującej tysiące historii, miliony nut, a także nieskończenie wiele słów.
Lin-Manuel Miranda postawił poprzeczkę bardzo wysoko! Jak sobie z tym zadaniem poradził Wojciech Kępczyński, który już od przeszło 20 lat zaprasza Broadway do Polski? Jeszcze tego nie wiem, choć fragmenty z konferencji prasowej rozpalają moją ciekawość. Poniżej znajdziecie kilka zdjęć z naszej wizyty na Świętej Barbary 12!
Przeczytaj również: Marcin Januszkiewicz – „Jestem człowiekiem, który lubi wyzwania” [WYWIAD, cz. I]