„Niebezpieczni dżentelmeni” („Dangerous Gentlemen”) to debiutancki pełnometrażowy film Macieja Kawalskiego i trzeba przyznać, że to bardzo nietypowy projekt, którzy przykuwał uwagę już na etapie pierwszych zapowiedzi. Reżyser zdecydował się bowiem skoncentrować fabułę swojego pierwszego obrazu wokół głośnych nazwisk polskiego modernizmu – Tadeusza Boya-Żeleńskiego, Bronisława Malinowskiego, Josepha Conrada oraz Stanisława Witkiewicza. Sięgnięcie po kultowych przedstawicieli polskiej literatury to jednak dopiero połowa drogi na drodze do sukcesu – „Niebezpieczni dżentelmeni” wskoczyli na radary widzów przede wszystkim w momencie, gdy ogłoszono pierwszoligową obsadę. Kawalski zaangażował w swój projekt samą śmietankę polskiej sceny aktorskiej – Marcina Dorocińskiego, Tomasza Kota, Andrzeja Seweryna oraz Wojciecha Mecwaldowskiego. Co ciekawe, mimo umieszczenia akcji w 1914 roku, film nie jest typową biografią, a… komedią, której fabularny punkt wyjścia przywodzi na myśl „Kac Vegas”. Oto bowiem główni bohaterowie budzą się po hucznej balandze u Witkacego, po której – na skutek zażycia silnego, psychoaktywnego narkotyku – zatracili wspomnienia przebiegu ubiegłej nocy. A jest co sobie przypomnieć, bowiem poza wspomnianą czwórką w domu znajduje się również… nieboszczyk niewiadomego pochodzenia. Rozpoczyna się więc śledztwo po całym Zakopanem, w trakcie której bohaterowie wejdą w interakcję m.in. z licznymi XX-wiecznymi ikonami – Karolem Szymanowskim, Józefem Piłsudskim i nie tylko. A to tylko początek niespodzianek, jakie zgotował dla nas Kawalski. Czy tak szalony debiut miał szansę się udać?
„Ta historia mogła się wydarzyć, ale się nie wydarzyła” – tak wygląda plansza otwierająca film, która momentalnie informuje nas, że przedstawioną historię – mimo jej licznego czerpania ze źródeł historycznych i wiernego odwzorowania scenerii epoki – należy traktować z mocnym przymrużeniem oka. „Niebezpieczni dżentelmeni” to klasyczna komedia kryminalna, co w przypadku wyboru takich, a nie innych postaci od razu wydało mi się strzałem w dziesiątkę – i nie pomyliłem się. Ekscentryczni artyści doskonale sprawdzają się jako bohaterowie własnego buddy movie, na co składają się głównie dwa czynniki: odczarowanie klasyków i genialny casting. Oddając swoim aktorom role narodowych artystów, Kawalskiemu nie zależy na zbudowaniu im nieskazitelnego pomniku historycznego, który ma bezrefleksyjnie przybliżyć nowemu pokoleniu geniusz twórców odpowiedzialnych za szkolnych „Szewców” czy „Jądro ciemności”. Nie jest to, na szczęście, beznamiętna laurka w stylu „Piłsudskiego”. Zamiast tego twórca stawia na opowiedzenie historii czwórki szalonych przyjaciół, dla których powiązanie ze środowiskiem zakopiańskiej bohemy jest lukratywnym dodatkiem, ale nie esencją całości. A to wszystko za sprawą rewelacyjnie obsadzonych postaci, którym – z przyzwoitości – należy poświęcić cały osobny akapit. Aktorzy wcielający się w role Malinowskiego, Żeleńskiego, Conrada i Witkiewicza tchnęli nowe życie w kulturowe ikony, których dotychczas nie mieliśmy okazji bliżej poznać na ekranie – a na pewno nie w tak szalonej formie.
Zadanie postawione przed aktorami nie było łatwe – w końcu przyszło im się wcielić w postaci, które funkcjonują w świadomości narodowej już pod pewnymi konkretnymi, utartymi obrazami. No właśnie – ale czy na pewno? Co takiego współczesny widz wie o Boyu-Żeleńskim, Conradzie, Witkacym i Malinowskim poza tym, że są to postaci niewątpliwe sprzężone z naszą kulturową historią? Dlatego też Maciej Kawalski oferuje swoim widzom nieco inną perspektywę: opiera siłę „Niebezpiecznych dżentelmenów” niemal w całości na komediowym potencjale XX-wiecznych pisarzy, który do tej pory na kinowym ekranie nie był eksplorowany. Reżyser wrzuca tym samym te swego rodzaju „postaci z marmuru” w aparat popkulturowy, wpisując ich indywidualne cechy w strukturę filmu przede wszystkim rozrywkowego. Tym samym więc Marcin Dorociński jako Witkacy (nawiasem, chyba najbardziej charakterna rola całości) nie stroni od przekleństw czy wariackich zachowań (cały czas pozostając spójnym z faktyczną osobowością Witkiewicza znaną nam z literackich źródeł), Andrzej Seweryn jako Conrad doskonale balansuje między chłodną powagą a ciepłym dystansem, a Tomasz Kot i Wojciech Mecdwaldowski sprytnie ogrywają odgórnie ustanowione osobowości swoich bohaterów, okraszając je sporą ilością niewymuszonego humoru.
I to wszystko naprawdę działa – cała czwórka jest tak utalentowana, że aby uwierzyć w ich interpretacje literatów, nie potrzebujemy przesadnie dokładniej charakteryzacji i łatwo jest nam zawiesić niewiarę na małe niespójności. Przykładowo – w 1914 roku, kiedy toczy się akcja „Niebezpiecznych dżentelmenów”, Witkacy miał 29 lat, tymczasem wcielający się w niego Dorociński zbliża się do pięćdziesiątki. Jednakże aktor tak przekonująco oddaje mimikę i młodzieńczą energię „mistrza czystej formy”, że momentalnie kupujemy tę wizję bez dodatkowych pytań. Postać Stanisława Witkiewicza jest bez wątpienia powiązana z najzabawniejszymi momentami w filmie, ale jego koledzy z planu zupełnie mu nie ustępują – kreacje Seweryna, Kota i Mecwaldowskiego niebezpiecznie blisko depczą mu po piętach. Warto pochwalić również drugi plan, na który składają się m.in. postaci Michała Czerneckiego, Łukasza Simlata czy Sebastiana Stankiewicza. Nie będę wam psuł zabawy i nie zdradzę, w kogo panowie się wcielają, ale komediowy potencjał całej trójki również zostaje w „Niebezpiecznych dżentelmenach” dobrze wykorzystany. Postaci poboczne – jak w dobrym kryminale – są umiejętne wpisane w historię i dostarczają nam nowych „tropów” w prowadzonym przez „dżentelemenów” z Zeleńskim na czele śledztwie. Dobrą decyzja było zresztą uczynienie z Żeleńskiego Kota głównego bohatera, bo jego „przyziemność” świetnie kontrastuje z szalonymi charakterami Witkiewicza, Conrada i Malinowskiego.
Właśnie, perspektywa Żeleńskiego – zostawmy na chwilkę obsadę i bohaterów (choć są oni tak sprzężeni z całością, że nie martwcie się, często będziemy na łamach recenzji do nich wracać), aby skupić się na samej narracji i historii. Film z początku obserwujemy oczami postaci Tomasza Kota, który – jako ten „najbardziej ułożony” – zabalował z głównymi bohaterami nieco z przypadku, co, oczywiście, już od początku umieszcza nas w komediowej sytuacji, gdy reszta „ekipy” dżentelmenów przebudza się na mocnym kacu. Następnie rozpoczyna się śledztwo – drużyna rozdziela się, aby ustalić przebieg wypadków ubiegłej nocy i ustalić chronologię wydarzeń, które doprowadziły do znalezienia się w domu Witkacego trupa nieznanej tożsamości. W tym celu „niebezpieczni dżentelmeni” przemierzają całe Zakopane, spotykając inne postaci historyczne (jeden z najlepszych gagów niewątpliwie łączy się z postacią „drugiego Chopina” – Karola Szymanowskiego). Wprowadzenie na ekran każdego nowego bohatera poprzedzone jest wyświetleniem klimatycznej „karty postaci” stylizowanej na dawne pocztówki, co często zostaje przez reżysera wykorzystane komediowo (poczekajcie, aż na ekranie pojawi się pewna narcystyczna pisarka…). Na zmianę skaczemy więc z postępów w śledztwie Żeleńskiego i Conrada oraz Witkacego i Malinowskiego aż do momentu, kiedy obie historie zaczynają się zaziębiać, a prawda o ubiegłej, „zabójczej” nocy wychodzi na jaw. Fabuła jest dosyć prosta, ale wciągająca oraz zgrabnie łączy się z miejscem akcji i epoką – mimo wielu filmowych uwspółcześnień, takich jak brak u bohaterów charakterystycznego dla ówczesnych mieszkańców Zakopanego akcentowania wyrazów, film ani na moment nie zapomina, że znajdujemy się w Tatrach początku wieku. Nie brak tu odniesień do polityki i przywarów schyłku życia pod austriackim zaborem, a to wszystko na tle malowniczych terenów górzystych, których kamera często pozwala nam satysfakcjonująco doświadczyć.
Zakopane i Tatry to zresztą integralny bohater filmowej opowieści Kawalskiego. Przestrzeń w „Niebezpiecznych dżentelmenach” wykorzystana jest wyśmienicie – odległości pokonywane przez bohaterów w przemieszczaniu się od punktu A do punktu B są odczuwalne, a scenografia samego miasta, okolic i wnętrz wypada przekonująco (nawet jeśli, za sprawą magii kina, jedna z miejscówek pod koniec filmu jedynie uchodzi za „zakopiańską”, bo – jak zdradził sam reżyser – faktycznie znajdowała się zgoła gdzie indziej). Nie bez powodu roboczy tytuł filmu brzmiał „Zakopiańscy dżentelmeni” – scenariusz celuje w przeniesienie na kinowy ekran specyficznej atmosfery tatrzańskiego modernizmu, literackiej grupy skupionej wokół konkretnej lokalizacji, gdzie wszyscy pisarzy żyli we wzajemnej, twórczej symbiozie. Dlatego też w „Niebezpiecznych dżentelmenach” każdy się zna, co dodaje dodatkowego smaczku i swojskości fabularnej intrydze. A same Tatry – jak już zaznaczyłem wcześniej – bardzo lubią się z kamerą filmową. Po seansie ciężko wyobrazić sobie, żeby akcja „Niebezpiecznych dżentelmenów” rozgrywała się w innym miejscu, bo zakopiański klimat robi robotę.
No dobrze, ale tak wam opisuję aktorów, postaci, wizję reżyserską czy miejsce akcji, ale czas postawić sobie podstawowe pytanie: czy „Niebezpieczni dżentelmeni” – jako komedia – są faktycznie filmem zabawnym? Na całe szczęście – tak, momentami nawet bardzo. Humor czasem bywa nierówny i inteligentne żarty mieszają się z tymi o wiele niższych lotów, ale scenariusz unika slapsticku i opiera się przede wszystkim na komizmie postaci, co w przypadku tak genialnie dobranej obsady nie miało prawa się nie udać. Miejscami humor bywa przestrzelony, ale granica dobrego smaku jest konsekwentnie przestrzegana. Jak wspominałem wcześniej, Witkacy Dorocińskiego zdecydowanie wiedzie komediowy prym, ale trudno nie uśmiechnąć się również na widok wyrachowanych popisów Seweryna czy uroczego w swojej nieporadności Mecwaldowskiego. Źródłem wielu śmiechów wśród publiczności z pewnością będą również fabularne zwroty akcji, którym często blisko do udanej komedii absurdu. „Niebezpieczni dżentelmeni” to fikcja historyczna pełną parą, która dobrze ogrywa własną nieprawdopodobność aż do cudownie przesadzonego finału. Cieszy mnie, że po seansie polskojęzycznej komedii nie zadaję sobie pytania, czy w ogóle była ona zabawna, a bardziej – jak często zdarzało mi się wybuchnąć śmiechem? A w przypadku filmu Kawalskiego nie było to zjawisko rzadkie – zarówno „Niebezpieczni dżentelmeni”, jak i schodząca już z ekranów „Apokawixa” to nie tylko najzabawniejsze polskie filmy, jakie widziałem w tym roku, ale i jedne z najśmieszniejszych obrazów, jakie miałem okazję obejrzeć w przeciągu ostatnich kilku miesięcy.
„Niebezpieczni dżentelmeni” to jednak nie tylko udana komedia, ale i wartościowy seans pod wieloma innymi, mniej oczywistymi względami. Przede wszystkim – obraz Macieja Kawalskiego to udany hołd dla tytułowych literatów, który skutecznie ucieka od miana bezrefleksyjnej laurki. Owszem, ekscentryzm Witkacego bawi, ale postać dwudziestowiecznego artysty potraktowana jest z dużym szacunkiem i miłością. Forma rozrywkowa nie pozwoliła może scenariuszowi na pogłębioną analizę psychologiczną, ale i tak nie zabrakło tu odwołań do jego miejscami dosyć tragicznej historii, co jest dużą wartością w takim a nie innym przedstawieniu złożonego charakteru młodszego Witkiewicza. Podobnie jest z Josephem Conradem, który odsłania demony swojej przeszłości w emocjonalnym monologu rzucającym nieco odmiennego światła na jego twórczość. Zdecydowanie najlepiej wykorzystany jest tutaj jednak Boy-Żeleński, dla którego „Niebezpieczni dżentelmeni’ to pewnego rodzaju „origin movie”, jeśli chodzi o jego lukratywną i płodną karierę pisarską, historia postaci Tomasza Kota może tym samym okazać się dla wielu widzów bardzo inspirująca. Szkoda, że podobnie nie można powiedzieć o Bronisławie Malinowskim, który do samego końca pozostaje – mimo że rewelacyjnym – jedynie comic-reliefem. Postać czołowego polskiego antropologa XX wieku z pewnością zasługiwała na nieco więcej czasu ekranowego i podobne pogłębienie, co u powyższych, ale na to w metrażu „Niebezpiecznych dżentelmenów” już niestety czasu zabrakło.
Co w takim razie się nie udało? Poza wspomnianą wyżej małą rolą Malinowskiego w porównaniu do reszty głównych bohaterów, film nie ustrzegł się również kilku debiutanckich potknięć. Jednym z nich jest miejscowy brak umiaru w prowadzeniu historii. Muzyka przygrywająca w tle jest całkiem przyjemna do czasu, gdy nie zaczyna wybijać się na pierwszy plan w scenach akcji, do których… cóż, często pasuje jak pięść do nosa. Doceniam trzymanie się góralskiego klimatu ze względu na miejsce akcji, ale nieco większe zróżnicowanie melodyczne – i sprawniejsze dopasowanie samej muzyki do obrazu – z pewnością by filmowi nie zaszkodziło. Na szczęście wybija się to jedynie w dosłownie kilku scenach. Brak umiaru ujawnia się również w scenach, w których miejscami nieco na siłę humor wciśnięty jest tam, gdzie zwyczajnie nie jest potrzebny. Mam tu na myśli przede wszystkim krótką retrospekcję, gdzie widzimy byłą narzeczoną Witkacego, co ma wyjaśnić widzom jej losy, aby lepiej zrozumieć zgryźliwość malarza. I scena ta spełnia swoją rolę, ale takie a nie inne przedstawienie tragicznego zdarzenia – nawet w ramach konwencji „celowo przesadzonej sceny opowiadanej przez jednego bohatera drugiemu” – jest mimo wszystko nieco nieczułe i całkowicie w filmie zbędne.
Lecz mimo tych kilku krótkich uwag, debiutancki projekt Macieja Kowalskiego to film z pewnością udany i dobrze wykorzystujący swoje brawurowe założenia. Mamy do czynienia z naprawdę zabawną komedią historyczną z rewelacyjną obsadą, która jest nie tylko niezłą gratką dla fanów okresu schyłku modernizmu i twórczości oraz osobowości Żeleńskiego, Witkiewicza, Conrada i Malinowskiego, ale i przede wszystkim obcujemy z wartościowym seansem, w którym reżyser nie boi się sięgnąć po wielkie narodowe nazwiska i sprowadzić je do popkultury. „Niebezpieczni dżentelmeni” z pewnością nie każdego będą bawić tak samo, ale to film oryginalny i zrobiony z wielką miłością do swoich bohaterów, co nie powinno pozostać niezauważone przez krytykę i publiczność, a już zwłaszcza przez fanów kina rozrywkowego. Oby jak najwięcej filmów zrealizowanych z tak wielką pasją i odwagą do łamania przyzwyczajeń.
Zalety
- rewelacyjna obsada – zarówno na pierwszym (Dorociński!), jak i drugim planie
- świetny punkt wyjścia fabuły – XX. wieczne „Kac Vegas” to strzał w dziesiątkę
- Zakopane jako miejsce akcji
- dobrze przeniesiony na ekran klimat zakopiańskiej bohemy
- udana adaptacja narodowych artystów do popkultury i przybliżenie ich sylwetek widzom
- wciągająca fabuła będąca szaloną fikcją historyczną w konwencji kryminału
- humor siada, miejscami nawet bardzo – to naprawdę zabawny film
- list miłosny do Stanisława Witkiewicza, Tadeusza Boya-Żeleńskiego, Bronisława Malinowskiego i Josepha Conrada – reżyser oddaje ich spuściźnie duży hołd…
Wady
- a przynajmniej większości, bo w przypadku Malinowskiego nieco tego zabrakło
- czasami wybijająca i zbyt jednostajna muzyka niedopasowana do scen
- miejscami przestrzelony i zbędny humor tam, gdzie nie jest potrzebny
Film był wyświetlany podczas minionej 38. edycji Warszawskiego Festiwalu Filmowego. Premiera kinowa zaplanowana jest na 20 stycznia 2023 roku za pośrednictwem dystrybutora Kino Świat.