Książka Zsuzsy Banik, Śmierć przychodzi nawet latem, jest autobiografią autorki skoncentrowaną na przeżyciach związanych ze śmiercią jej ojca chorego na raka. Autorka przy całej swojej bezsprzecznej autentyczności potrafi harmonijnie opowiadać o tym, co najgorsze i nieuniknione. Jej dzieło z pewnością jest autoterapeutycznie nie tylko dla niej samej, lecz może być zbawienne również dla wielu czytelników.
Umarli nie są martwi. Pojawiają się w pierwszych zdaniach rozmowy, siadają w ogrodach, przy stołach, nad talerzami z zupą i przy koszykach z kromkami białego chleba i rozkazują, no, mówcie o mnie, nie kończcie, nie przestawajcie o mnie mówić. Rana się zagoiła, ale blizna rwie, tu, pod wiśnią, pod akacją, gdy tylko najdzie ją ochota, gdy uzna, że to ta chwila, że znów nadszedł czas.
Powiedzenie głosi, że o zmarłych mówi się dobrze albo wcale. Zsuzsa Banik mówi o swoim ojcu dobrze, ale nie deklamuje tego, jakim wspaniałym był człowiekiem. Zarysowuje nam obraz normalnego mężczyzny, który kochał swoją córkę, a ona kochała jego. Autorka wspomina, co lubił jej ojciec i jakie były jego przeżycia. Zgodnie z męskimi archetypami, dla ojca żal i łzy są jak tabu. On chce pożegnać świat z godnością, więc niechętnie przyjmuje leki i chodzi do lekarzy.
A więc zaczynasz zbierać kawałki wspomnień, otaczać się symbolami. Zaczynasz budować swój własny most. Jeden się wali, więc w panice budujesz następny.
Śmierć przychodzi nawet latem to w równym stopniu proza autobiograficzna co pamiętnik. W książce nie znajdziemy dialogów, bo wszystko jest relacjonowane przez autorkę z jej perspektywy. Nie ma tu pobocznych historii, które by zapełniły kartki, gdy całe życie jest skoncentrowane wokół osoby ojca i ludzkiej śmiertelności. Dzieło Zsuzsy Banik to garść rutynowych, ale znaczących wspomnień podanych w niemal poetyckiej formie. Książka nieskomplikowana w treści, lecz piekielnie ciężka w odbiorze. Autorka poszukuje ukrytego znaczenia w tych chwilach, które pozostały w jej głowie i subtelnie podaje nam drugie dno wszystkich wspólnych przeżyć z ojcem.
Zsuzsa Banik odbywa piękne, koszmarne podróże. Pomiędzy Niemcami a Węgrami. Od kliniki do szpitala. Od rodziny do przyjaciół. Opisuje upływający czas z pomocą urzekających pór roku. Często wycisza się i oddaje chociażby zwykłej ulewie, która stuka jak myśli w jej głowie i płynie niczym łzy, których nie potrafi zatrzymać. Zsuzsa Banik przeprowadza czytelnika, a właściwie to bardziej przeprowadza samą siebie, przez kolejne etapy żałoby. Umieranie, śmierć i czas już po śmierci. Każda z części jest równie powalająca emocjonalnie i osiąga wirtuozerię naturalnej liryczności.
Autorka prowadzi rachunek sumienia i z jednej strony nie potrafi się pogodzić z ciężkim losem, ale z drugiej strony wie, że jakikolwiek protest jest bezcelowy. Zsuzsa Banik doświadcza nieuniknionej zmiany pokoleniowej, gdy trzeba zaopiekować się tymi, którzy opiekowali się nami. My znamy naszych rodziców całe życie, ale oni znają nas tylko przez jego krótką, być może najpiękniejszą, część.
Dwie przyjaciółki straciły ojców w tym samym czasie co ja. Trzech ojców w trzy tygodnie. Dzielimy cierpienie, to kojące, jesteśmy żałobnym trójkątem, trójkątem straty, trójkątem w czerni, czarnym trójkątem.
Śmierć przychodzi nawet latem to książka, której z jednej strony nie sposób chcieć przeczytać. Wszyscy boimy się tematu śmierci i odwlekamy w czasie zamartwianie się stratą swoich bliskich. Prozę autobiograficzną niemiecko-węgierskiej pisarki porównać mógłbym do książki Marcina Wichy: Rzeczy, których nie wyrzuciłem. Jednak Zsuzsa Banik wchodzi w jeszcze bardziej szczere przeżycia, które nam podaje systematycznie, nie pomijając żadnej rozterki rozpaczającego serca. Jej dziennik śmiertelności to książka, przy której zbrodnią byłoby sprowadzać recenzję do zerojedynkowej oceny. Żeby więc nie spłycać wydźwięku Śmierć przychodzi nawet latem, recenzję zakończę jeszcze jednym cytatem, który mnie głęboko poruszył.
Zastanawiam się jednego z tych przedpołudni, stoję przy oknie, obejmując szklankę z kawą, przeczesuję wzrokiem niebo i zastanawiam się, jak i gdzie mój ojciec trwa w wyobrażalnej niewyobrażalnej wieczności.
Książkę „Śmierć przychodzi nawet latem” Zsuzsy Banik zrecenzowaliśmy we współpracy z Wydawnictwem Czarne, któremu serdecznie dziękujemy za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego. Przekładu z oryginału dokonała Elżbieta Kalinowska.
Przeczytaj naszą recenzję książki Grzegorza Bogdały: Idzie tu wielki chłopak.