Moje oczekiwania wobec nowego filmu Martina Scorsese były wysokie. Jeden z najlepszych reżyserów w historii kina, wziął na tapetę bardzo nietypową historię o bogatych Indianach z plemienia Osagów i białych ludziach, którzy chcą przejąć ich majątek. Czas krwawego księżyca wciąga od pierwszych scen, ale ten kryminał historyczny, jak na swój ponad dwustuminutowy czas trwania, pokazał nam zaskakująco mało.
Książka Davida Granna była bardzo obiecującym materiałem do ekranizacji. Porusza równocześnie wątki mniejszości rasowych, systemu sprawiedliwości i układów społecznych w Stanach Zjednoczonych z początku XX wieku. W mojej recenzji postaram się przeanalizować, jak Martin Scorsese poprowadził swój film w każdym z tych trzech aspektów.
Indianin klasy wyższej
Osagowie są bardzo nietypowym plemieniem i na pewno nie jest to historia o Indianach, do jakiej przyzwyczaiło nas kino. Przodkowie bohaterów filmu mieli szczęście, że odkryli na swoich ziemiach złoża ropy naftowej. Jakimś cudem, jeszcze w tamtym momencie białym ludziom nie udało się położyć swojej ręki na ich czarnym złocie i Osagowie z sukcesem zbili fortunę. Ci przedstawiciele plemienia, których widzimy w filmie, nie muszą nawet pracować, żeby żyć na wysokim poziomie. Do akcji wkraczają biali, którzy znaleźli najprostszy, ale bardzo wymagający sposób na zarobek – zamążpójście z samotnymi Indiankami. Osagowie nadal kultywują niektóre elementy swoich tradycji, ale ich codzienność bardziej przypomina wystawność burżuazji niż nieujarzmiony styl życia rdzennych amerykanów. Nie jesteśmy świadkami procesu asymilacji i ustabilizowania indiańskiej klasy wyższej. O genezie Osagów najwięcej dowiadujemy się z książki, którą główny bohater czyta niczym Paul Atryda, gdy właśnie wylądował na obcej Diunie i chce pouczyć się o zwyczajach tamtejszych Fremenów. Informacje na temat pierwszych Indian nie mają praktycznego zastosowania w biegu zdarzeń – to już całkowicie odmienieni ludzie. Przykładowo, mit na temat ich małomówności jest szybko zweryfikowany pod wpływem alkoholu. Główna bohaterka, Mollie Burkhart, grana bardzo dobrze przez Lily Gladstone, początkowo roztacza wokół siebie aurę tajemniczego respektu. Jawi nam się jako postać mądra, przepełniona miłością do swoich bliskich, a przy tym nieufna wobec białych. Mimo to, prymitywny Ernest Burkhart grany przez Di Caprio, nie miał problemu, żeby wparować w jej życie. Nie wydaje mi się, żeby Scorsese wystarczająco oddał głos społeczności Osagów. Czas krwawego księżyca nie jest historią o nich.
Ojciec Chrzestny
Leonardo Di Caprio występuje w bardzo nietypowej dla siebie roli typowego łobuza, który chce zarobić, ale się nie narobić. Intelektem jest dokładnym przeciwieństwem swojego wuja, zwanego nawet „Królem”. William Hale, którego zagrał Robert De Niro to prawdziwy Ojciec Chrzestny Oklahomy. Jest to jedyny mądry człowiek w całym hrabstwie, który potrafi nieustannie wykorzystywać otaczających go kretynów. W każdej scenie natychmiast można zauważyć, że jest to dwulicowy mężczyzna, który ma krew na rękach. Pomimo tego, skutecznie gra w kotka i myszkę nie tylko z Indianami, lecz również ze swoimi krewnymi. Brutalna chciwość nie opuszcza bohaterów ani na chwilę. Początkowo bezlitosne intrygi potrafią zaciekawić i zszokować, ale szybko stają się naiwne i powtarzalne. Postać Roberta De Niro w zasadzie ogranicza swoje życie tylko do jednego: kombinowania jak zarobić na Indianach. Natomiast całe jego otoczenie zajmuje się spełnianiem wszystkich jego rozkazów. Uważam, że akcja była przewidywalna i szyta grubymi nićmi. Zdaję sobie sprawę, że jest to film oparty na faktach, więc (teoretycznie) krytyka za brak wiarygodności nie ma sensu, ale motywacje bohaterów i decyzje, które podejmowali, były dla mnie nielogiczne. Scenariusz dość szybko przestał elektryzować. Większość scen dialogowych była za długa i niewystarczająco dynamiczna. Jest ich zbyt wiele i są do siebie za bardzo podobne, żeby chociaż połowa z nich naprawdę została z widzem na dłużej. Niektóre wątki, np. alkoholizm postaci Di Caprio, nie zostają w żaden sposób wykorzystane fabularnie. Innym razem, pewne aspekty historii Osagów odbieram jako wyolbrzymione na potrzeby fabularne. Amerykański reżyser dał nam amerykański film z typowo hollywoodzkim przebiegiem.
Gniewni ludzie
Martin Scorsese podaje rękę Christopherowi Nolanowi, który cały trzeci akt Oppenheimera przemienił w dramat sądowy. Tutaj również mamy zmianę osi akcji w typowo amerykański plot rozliczania postaci z ich wcześniejszych akcji. To fabuła, która w zasadzie pisze się sama. Wystarczy dobrze wykorzystać poprzednie wydarzenia i poprowadzić wszystko w sposób, który usatysfakcjonuje widzów, trzymając ich do samego końca w niepewności co do rozstrzygnięcia. W Czasie krwawego księżyca wątek sądowy wypada wyjątkowo słabo. Władza od samego początku zachowuje się wobec Indian tak, jak mogliśmy się spodziewać. Postać adwokata, grana przez niedawno nagrodzonego Oscarem Brendana Frasera, wypada tragicznie słabo. To zbrodnia, żeby podczas procesu sądowego nie pokazać ani jednej wypowiedzi adwokata głównych bohaterów. Natomiast wtedy, gdy Fraser dostał jakikolwiek czas, żeby pokazać wachlarz umiejętności aktorskich, Scorsese wciska w jego usta bardzo przerysowane kwestie. Jesse Plemons, który gra agenta FBI, przechodzi podobną drogę co Mollie z plemienia Osagów. Jego postać jest wyjątkowo płaska. Bardzo mnie dziwi, że w filmie, który trwa ponad 200 minut, najważniejsza postać detektywa pojawia się znikąd, a Scorsese nie znalazł czasu na ani jedną scenę, która by pozwoliła lepiej nam poznać agenta White’a. To kolejny człowiek, który jest jedynie kukiełką, a nie postacią z krwi i kości. Jego los, cała jego psychologia i wszystkie jego działania kręcą się wyłącznie wokół głównej linii fabularnej. Początkowo budzi szacunek i zaufanie, ale potem na jego nieracjonalnie naiwne działania można tylko machnąć ręką. Nie chcę wchodzić w zbyt duże spojlery i dam tylko obrazowe przykłady: dwóch aresztowanych zbirów podczas przesłuchania prosi agentów, żeby ci zostawili ich na chwilę samych, żeby mogli w cztery oczy ustalić strategię swoich zeznań. Byłem pewny, że ekipa FBI ich wyśmieje, tymczasem oni się na to zgodzili. Innym razem, oskarżony i oskarżyciel dostają dwie cele naprzeciw siebie. Scrosese w ten sposób dał sobie pole do intensywnej konfrontacji, ale również i z tego dialogu nie zapamiętałem żadnej konkretnej kwestii. Cały wymiar sprawiedliwości jest zbyt miękki. Nawet gdy władza nie chce już popierać postaci Roberta De Niro i jego chłopców na posyłki, to nadal zachowuje się, jakby grali w jednej drużynie.
Nie jestem typem człowieka, który krytykuje film za jego długi metraż. Jednak trzy i pół godziny trzeba wykorzystać lepiej, niż zrobił to Scorsese. Nie usatysfakcjonował mnie na żadnej płaszczyźnie, gdyż zarówno sprawy Indian i białych są zaskakująco płaskie jak na czas, który dał sobie reżyser, żeby rozwinąć ich wraz z wątkami pobocznymi. Historia jest jednowymiarowa, a reżyser miał wszystkie narzędzia, żeby zaangażować nas głębiej. Elektryzujący w otwarciu Czas krwawego księżyca, z czasem przemienia się w koncert jednej piosenki. Społeczność Oklahomy tańczy tak, jak zagra im De Niro, a Scorsese sfałszował kilka nut, wchodząc w zbyt hollywoodzki scenariusz jak na produkcję takiej wagi. Ekranizacja książki Davida Granna nie jest złym filmem, ale o dziwo, dało się go zrobić lepiej praktycznie pod każdym względem.
Moja ocena: 6/10
Moim zdaniem Scorsese nakręcił wiele lepszych i ważniejszych filmów. Zapraszam do ich rankingu.