Nazwisko pisarki Zyty Rudzkiej prawdopodobnie mogło obić wam się w ostatnim czasie o uszy. W końcu nie od dziś wiadomo, że rozdanie Nagród Literackich Nike – naszych rodzimych, książkowych „Oscarów” – doskonale spełnia swoją rolę promocji współczesnej literatury. Co roku laureaci Nike cieszą się dużą popularnością i medialnym zainteresowaniem, a wydawnictwa, którym udało się wydać nagrodzoną statuetką pozycję, triumfują i sprzedają kolejne egzemplarze na pęczki, w grę często wchodzi też dodruk. Z tego też powodu wydane przed rokiem „Ten się śmieje, kto ma zęby” – najnowsza książka Rudzkiej – została co prawda przez krytykę doceniona już wcześniej, ale dopiero w ostatnich miesiącach zyskała na popularności jako tegoroczny laureat Nagrody Literackiej Nike w kategorii proza. To zresztą niejedyne wyróżnienie dla powieści Zyty – najnowsza propozycja autorki została również uhonorowana Poznańską Nagrodą Literacką im. Adama Mickiewicza oraz Nagrodą Literacką m.st. Warszawy. Tak duże uznanie przez krytykę sprawia, że ciężko obok „Ten się śmieje, kto ma zęby” przejść obojętnie. Czy jednak nowa powieść Rudzkiej zasługuje na te wszystkie laury i faktycznie jest takim literackim fenomenem, na jaki zdają się kreować ją recenzje? Cóż – moim zdaniem nie do końca.
Główna bohaterka – Wera – to kobieta w średnim wieku i z wykształcenia fryzjerka, która szykuje się do pochówku męża, Dżokeja. Chcąc przyozdobić stopy nieboszczyka porządnymi butami, aby w trumnie został złożony w nienagannym odzieniu, Wera rozpoczyna tułaczkę po dawnych znajomych w celu wyprzedaży sportowych trofeów męża oraz pamiątkowego zegarka jej ojca. Wędrówka prowadzi ją po m.in. do odwiedzin byłych kochanków i kochanek czy nowego właściciela jej dawnego salonu fryzjerskiego – na szczęście Wera nie należy do kobiet, które łatwo tracą ducha lub popadają w zbędne sentymenty. Straciła już i miłość, i pracę, i męża, lecz zamiast się łamać woli skręcić papierosa i przywitać nowy dzień z wyprostowaną piersią, nie pozwalając sobie na założenie łatki ofiary czy wdowy. „Ten się śmieje, kto ma zęby” prezentuje krótki wycinek z życia Wery świeżo po śmierci Dżokeja, pozwalając czytelnikowi zajrzeć za kulisy codziennej rutyny kobiety, która przez większość czasu zdaje się pozostawać niewzruszona na mechanizmy rządzące jej otoczeniem. A może je dostrzega i decyduje się je ignorować z wyboru? W przypadku tak nieoczywistej bohaterki ciężko o konkretne odpowiedzi. Generalnie w całej książce ciężko o jakiekolwiek konkrety, do czego zaraz przejdziemy.
Fabuła skonstruowana jest dosyć lakonicznie. Oto bowiem Wera, bohaterka bardzo nastawiona na działanie, opisuje nam z perspektywy pierwszej osoby swoją rzeczywistość w sposób do bólu rzeczowy, co nasuwa pierwsze pytanie: czy to nadal afirmacja codzienności, czy narracyjny cynizm? Śledzimy to to, jak Wera się budzi, wstaje i rusza od osoby do osoby, chcąc wyprawić zmarłego męża w zaświaty w dogodnym odzieniu. W międzyczasie poznajemy nieco szczegółów z ich małżeńskiego pożycia, któremu daleko było do ideału – choć stwierdzenie to może być nieco na wyrost zważywszy na fakt, że Wera to ostatnia osoba, która poddałaby swoją egzystencję jakiejkolwiek ocenie. Niejednoznacznej i nieco przezroczystej kreacji głównej bohaterki sprzyja język zastosowany w „Ten się śmieje, kto ma zęby”, który jest bardzo drobiazgowy i fragmentaryczny – cała książka składa się z krótkich, dynamicznych zdań przywodzących na myśl bardziej cedzenie przez zęby niż faktyczną narrację. Dzięki temu książkę czyta się szybko (powieść składa się zaledwie z nieco ponad 200 stron krótkich i łatwo przyswajalnych stwierdzeń), ale… nie jestem przekonany, czy w tym wypadku to koniecznie zaleta. Niedługa treść w połączeniu z bardzo transparentną narracją sprawia, że powieść – chcąc być możliwie lekką i zwięzłą – szybko staje się wyblakła, a postać Wery – pozbawiona rysów.
Język, jakim posługuje się Rudzka to zresztą najbardziej polaryzujący element „Ten się śmieje, kto ma zęby”. Doskonale rozumiem, że pozorna lakoniczność i semantyczna bezpośredniość to celowy zabieg autorki, aby jak najwierniej odwzorować rzeczywistość widzianą oczami głównej bohaterki, ale w praktyce wypada to bardzo nierówno i, na dłuższą metę, po prostu wtórnie. Po pierwszych pięćdziesięciu stronach Rudzka nie jest w stanie nas niczym już zaskoczyć aż do samego końca – za mało tu treści, aby zaangażować i za mało językowej rytmiki, aby chociaż proces czytania był nieco bardziej atrakcyjny i zróżnicowany. I jasne, można powiedzieć, że taki jest cel – to prosta historia o prostej kobiecie, która wiedzie proste życie – ale mam wrażenie, że autorka włożyła zbyt mało starań w to, aby jej powieść faktycznie miała coś konkretnego do powiedzenia. W prozaiczności życia też ukrywa się wiele sensów, niestety „Ten się śmieje, kto ma zęby” nie jest zainteresowane eksplorowaniem zbyt wielu z nich. Eksperymentalna warstwa językowa też pozostawia sporo do życzenia – być może za bardzo rozpieściła mnie pod tym względem Masłowska, ale zabrakło mi w „Ten się śmieje…” nieco więcej zdaniowego szaleństwa – jak na powieść, która tak bardzo próbuje uchylać się schematom, książka Rudzkiej pozostaje rozczarowująco zachowawcza.
Oczywiście nie znaczy to, że powieść jest nieprzemyślana; wręcz przeciwnie. Widać jak na dłoni pewne „pęknięcia” w życiu Wery, które doprowadziły ją do takiego, a nie innego marazmu, co potęguje jej tragizm i umacnia w nowo obranej, życiowej ścieżce, w którym nie ma miejsca na sentymenty. Lecz momentów tych jest niestety za mało, aby książka została z czytelnikiem na dłużej, a historia Wery wybiła się ponad masę podobnych. Dosłownie jedna scena bliżej końca sprawiła, że spojrzałem na całość nieco inaczej, ale była ona na tyle ulotna, że szybko zmyła się z całą resztą. Koniec końców „Ten się śmieje, kto ma zęby” to przeciętna quasi-psychologiczna powieść drogi, która wpada w pułapkę własnych założeń: prezentuje na tyle niewielki wycinek z życia bohaterki, że szybko zaczyna jawić się jako po prostu miałka i mało znacząca opowiastka napisana specyficznym, nie zawsze trafionym stylem.
Moje mieszane wrażenia nie znaczą jednak, że nie ma w najnowszym laureacie Nike rzeczy wartych uwagi. Bardzo doceniam niedopowiedzenia w związku z miejscem i czasem akcji – przestrzeń, po której porusza się Wera zawsze wydaje się znajoma, ale do samego końca pozostaje niedookreślona, co przyjmuję z otwartymi ramionami po zbyt wielu polskich powieściach, które nie mogłyby się oprzeć umieszczenia swojej akcji w konkretnym, polskim (i najczęściej: pesymistycznym) kontekście. Rudzka tutaj tego nie robi, i bardzo dobrze, bo przez to faktycznie udaje jej się do samego końca utrzymać optykę na swojej bohaterce i jej działaniach, zamiast wpisywać ją w nieco zbyt banalizujące treść tło psychologiczno-społeczne. Na pochwałę zasługuje też swoboda językowa autorki, jeśli chodzi o treści związane z cielesnością i seksualnością, choć momentami nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że w przypadku polskiej literatury współczesnej wątki te i sposób ich opisu nadal są nieco zbyt grubo ciosane jak na 2023 rok. Niemniej – „Ten się śmieje, kto ma zęby” to historia bardzo ciałopozytywna, co w przypadku opowieści o kobiece w średnim wieku nigdy nie pozostanie bez znaczenia. Tym bardziej wielka szkoda, że te naprawdę istotne zalety odnoszą się do, w gruncie rzeczy, zbyt łatwej do zapomnienia książki.
Książkę mieliśmy okazję zrecenzować dzięki uprzejmości Wydawnictwa W.A.B, za co serdecznie dziękujemy.
Zobacz również: How to Have Sex – czy aby na pewno „tak to robią dziewczyny”? [RECENZJA]