Nie potrafiłem wyobrazić sobie filmu, który byłby klapą, mając w obsadzie takie nazwiska, jak Christian Bale, Margot Robbie, John David Washington, Anya Taylor-Joy czy legendarny Robert De Niro… Ponadto z kimś takim za sterami, jak David O. Russell („Poradnik pozytywnego myślenia”, „American Hustle). A jednak – Amsterdam to porażka. Możliwe, że największa, jakiej uświadczyłem w tym roku na sali kinowej.
W „Amsterdamie” reżyser postawił na liczne dialogi oraz ingerencję narratora (którym jest, o ile dobrze rozumiem, Christian Bale) kosztem akcji. Oczywiście takie podejście mogłoby się udać – „przegadane” filmy potrafią być ciekawe. Przypominam sobie inną produkcję, w której wystąpił wspomniany na wstępie John David Washington – Malcolm and Marie. Był to film przede wszystkim krótszy i znacznie uboższy, jeśli chodzi o obsadę. Natomiast Amsterdam pokazuje, że wykreowanie poplątanej historii, która częściowo jest oparta na faktach, z licznymi wątkami i plejadą gwiazd, skutkuje istnym chaosem. Składają się na to między rozwleczona historia i zupełnie niepotrzebne skoki czasowe. Oczywiście, przyjemnie oglądało się te dobrze znane twarze i to, jak kreują tak bardzo różnych od siebie bohaterów, ratując tym samym (w niewielkim stopniu) produkcję. Druga strona tego medalu jest jednak taka, że wychodzi tutaj nieporadność reżysera, który nie potrafił poprowadzić historii i bohaterów w ciekawy i zrozumiały sposób. Więc jeśli miałbym powiedzieć coś dobrego o tym filmie, to wspomniałbym przede wszystkim o obsadzie. Pomimo kiepskiej reżyserii i chaotycznej historii, która nie wie, co to logika, obsada radzi sobie w porządku.
W pewnym momencie po sensie pomyślałem sobie, że to może ja nie znam zbyt dobrze historii, co uniemożliwiło mi zrozumienie tego filmu i czerpanie przyjemności z seansu? Szybko jednak odrzuciłem od siebie tę myśl. Bo kiedy jesteś twórcą filmu, z tak bogatą obsadą, musisz wziąć po uwagę, że obejrzeć go przyjdą fani poszczególnych aktorów. Film, czy to w pełni oparty na faktach, czy połowicznie, czy też będący totalną abstrakcją – musi sam siebie wybronić. „Amsterdam” się się nie broni. Od samego początku O. Russell kreuje nam intrygę, o której tak naprawdę nie mówi za wiele. To brzmi absurdalnie, wiem, ale tak właśnie było. Jako widzowie błądzimy we mgle. Nie potrafię kibicować bohaterom, którzy walczą z niewidzialnym wrogiem. Wrogiem, którego poznajemy dopiero na końcu ponad dwugodzinnego filmu. Podobny problem miałem w przypadku Diuny, która technicznie jest filmem wybitnym, to nie broni sama siebie swoją historią i wykreowanymi postaciami. Zapewne będzie wypadał świetnie jako trylogia, ale to temat na inną dyskusję.
Plusy
- Charakterystyczni bohaterowie, za wykreowanie których, dziękuję obsadzie
Minusy
- Niepotrzebne skoki czasowe
- Scenariusz
- Reżyseria
- Film przez 2/3 seansu błądzi we mgle
- Za dużo dialogów
- Zbędny narrator
- Film cały czas wyjaśnia nam co się w danym momencie dzieje, a i tak nie wiadomo o co chodzi
Amsterdam to porażka. Idealnym podsumowaniem tego, jak bardzo nudny i nielogiczny był to film, jest sytuacja na sali kinowej. Sala, na której byłem, liczyła około 110 miejsc. Kiedy film się zaczynał, widzowie zajęli około połowy z nich. Natomiast kiedy pojawiły się napisy końcowe, na sali było tylko 7 osób. Wliczając mnie.