Szósty odcinek drugiego sezonu „Białego Lotosu” nieco zwalnia, zwłaszcza w porównaniu do rewelacyjnego piątego. Mimo że stawia on mocne fundamenty przed samym finałem, ciężko nie odczuć wrażenia, że historia na tym etapie pełna jest sporej ilości dłużyzn. Niektóre sceny ciągną się w nieskończoność w swoim dosyć banalnym przekazie, a scenariusz jest już nieco wtórny, zwłaszcza, gdy porównamy go z bardziej skondensowanym sezonem pierwszym (który to, dla przypomnienia, zamknął się właśnie w sześciu, a nie jak „Sicily” siedmiu odcinkach). Z drugiej strony postaci wykreowane przez Mike’a White’a w drugiej serii są psychologicznie znacznie ciekawsze, niż te z pierwowzoru i widzowie – mimo spędzenia z gośćmi kurortu „White Lotus” blisko sześciu godzin – wciąż nie mogą do końca być pewni ich zachowań w następnej minucie, co czyni całościowy seans niezwykle satysfakcjonującym. Dzięki temu „Abductions” nie jest tylko typowym „przedostatnim odcinkiem”, ale i wartościowym elementem całości – nawet mimo faktu, że uwypukla największe bolączki całej serii.
Prym wiedzie, oczywiście, wątek Ethana i Harper, który od samego początku rozwijany jest w moich oczach zwyczajnie najciekawiej. Para – za sprawą dosyć prymitywnej, ale, jak widać, skutecznej prowokacji Harper – w końcu zaczyna ze sobą rozmawiać; nieidealnie, ale wystarczająco, aby rzucić nam nieco więcej światła na ich relację nie tylko w trakcie pobytu w „Białym Lotosie”, ale i poza nim. Harper wprost pyta męża, czy nadal jest w jego oczach atrakcyjna, na co ten – jakżeby inaczej – udziela wymijającej odpowiedzi, jeszcze bardziej powiększając wyrastający między nimi mur. Fascynuje mnie, jak krótkowzroczny i zadufany w sobie cały sezon pozostaje Ethan, nie potrafiąc przy tym jednocześnie wykrzesać z siebie choćby grama szczerej emocji. Jednocześnie po raz pierwszy w szóstym odcinku widzimy dosłowną wizualizację, jak chorobliwa i toksyczna jest jego zazdrość wobec Camerona. Mówię o scenie, gdy Spiller stopniowo popada w taką paranoję, że wyobraża sobie erotyczne sceny z udziałem jego i Harper – zakładając, oczywiście, że żona skorzysta z pierwszej lepszej okazji, aby zdradzić go z nemezis czasów szkolnych Ethana. Z jednej strony cieszę się, że bohater ma szansę doświadczyć choć odrobinę tej niepewności, jaka w poprzednich odcinkach w analogicznej sytuacji towarzyszyła Harper, z drugiej: na pewno nie prowadzi to do niczego dobrego. Jak żartobliwie ujął to któryś z użytkowników Reddita – Ethan wkracza w swoją „Joker phase”, dysocjując się od rzeczywistości i popadając w paranoję typową dla osoby, która nie potrafi udźwignąć własnych, zbyt długo skrywanych emocji. Pytanie brzmi – czy doprowadzi to do rękoczynów? Na pewno, ale spodziewam się, że sprawa szybko rozejdzie się po kościach i nie zdąży eskalować w mordercza eskapadę. Byłoby to nieco zbyt leniwe od strony scenariusza – Ethan sprawia wrażenie groźnego dopiero pod koniec sezonu, co na pewno jest sprytną zmyłką i obstawiam, że związane wyłącznie z rozwojem jego relacji z Harper. Cameronowi na pewno w finale się oberwie, ale nie spodziewam się, żeby to akurat jego ciało znalazło się w tegorocznym nekrologu na Sycylii.
A Ethan i Harper? Zabawnie się patrzy, jak to paradoksalnie oni okazują się być tą „fałszywie szczęśliwie parą”, której wizerunek tak bardzo krytykowała wcześniej bohaterka Aubrey Plazy. Daphne i Cameron, mimo wielu zasugerowanych i wyrażonych wprost dysfunkcji, koniec końców tworzą związek pełen namiętności, czułości i zadowolenia z własnego towarzystwa – wszystkich cech, których Spillerom tak desperacko brakuje. Płynąca z tego refleksja jest dosyć gorzka, ale dobitna – zamiast teoryzować o tym, jak powinna wyglądać idealna relacja romantyczna, jedynym skutecznym rozwiązaniem jest po prostu… tworzyć jedną z nich, co w przypadku dobrego dopasowania przychodzi naturalnie. Tutaj tego dopasowania brakuje, ale – powtarzając za poprzednią recenzją – liczę, że Ethanowi i Harper uda się jeszcze znaleźć wspólny język. Harper nie ma oporów przed trudnymi rozmowami i czas, żeby – wraz z wyładowaniem narastającej zazdrości – pozbył się ich również Ethan.
Nieźle w fabule mącą też nasze „ulubione nierządnice”, czyli Lucia i Mia, które na tym etapie osiągnęły już masterclass z manipulacji. Widać, że Lucia coraz bardziej przywiązuje się do Albiego, ale to sympatia bardziej z rodzaju „coraz trudniej mi go naciągać”, niż zalążki bezinteresownej miłości. Bo to, że najmłodszy Di Grasso jest notorycznie wyprowadzany w pole, raczej nie zostawia żadnych wątpliwości – farsa z „porwaniem” Lucii w wykonaniu Alessio raczej nie byłaby specjalnie trudna do przejrzenia na wylot przez każdego potrafiącego spojrzeć dalej, niż czubek własnego nosa. A krótkowzroczność to cecha nie tylko Albiego, ale i jego męskich przodków – doprawdy, odwiedzenie swoich rzekomych krewnych z zerowym przygotowaniem i nauką chociaż podstawowych rozmówek języka włoskiego, co skutkuje niezręcznym ratowaniem się translatorem, woła o pomstę do nieba. Czy ktoś serio myślał, że ta wyprawa ma szansę powodzenia? Jeśli każdy poświęcił jej tyle przygotowań, co Albie, skupiony wyłącznie na uprawianiu seksu z Lucią, to nic dziwnego, że efekt był taki mizerny. Szkoda w tym wszystkim Burta, w którym cała ta sytuacja tylko spotęgowała poczucie beznadziei i gorycz sędziwego wieku, ale – jak widzieliśmy dwa odcinki wcześniej w jego rozmowie z Dominiciem – nie jest to na nic, na co głowa rodziny Di Grasso również pośrednio sobie nie zapracowała przez grzechy własnej przeszłości. Burt to postać doprawdy tragiczna, ale na ten moment jedyna z jakkolwiek zamkniętym wątkiem – i nie zdziwi mnie, jak w swoim egocentryczmie postanowi zakończyć pobyt męskiej strony rodziny Di Grassów efektownym samobójstwem. Pasowałoby to do dotychczasowej kreacji tego bohatera i dobrze dopełniło by obraz jednostki, która całe swoje życie wiodła obłudnie tylko po to, by na sam koniec zdać sobie z tego sprawę i nie móc wytrzymać idących za tym psychicznych konsekwencji.
Mia za to dobrze podchodzi samotną Valentinę, która to mierzy się z największym plot twistem tego sezonu: narzeczeństwa Isabelli z Rocco. Tego nie przewidział dosłownie nikt, a wskazówki były nam podawane od samego początku – well played, Mike White. Gdy Mia dostrzega samotną menadżerkę zapijająca smutki przy barze, szybko wykorzystuje okazje, aby jeszcze bardziej się do niej zbliżyć – i jednocześnie, oczywiście, zyskać względy Valentiny jako nowa śpiewaczka wieczorowa. Sabrina Impacciatore może nie zapadnie po całym sezonie w pamięci widzów podobnie jak Murray Bartlett, ale to też udana, nieoczywista kreacja i jedna z niewielu postaci w drugiej serii, która ostatecznie (a przynajmniej na stan szóstego odcinka) okazała się jedną z tych bohaterek, której jako widzowie faktycznie możemy współczuć – choć nie z czystym sumieniem, zważywszy na wcześniejsze naruszanie granic Isabelli. A Mia? Lucia miała rację, mówiąc, że stworzyła potwora – obie postaci tak dobrze opanowały manipulację otoczeniem na własną korzyść, że już powoli ciężko na tym nadążyć. Podobnie zresztą jak przebywający obecnie z Portią w Palermo Jack.
Jack kontynuuje misję odwracania uwagi Portii, lecz jego towarzystwo zaczyna asystentkę Tanyi już wyraźnie nużyć. Co jednak jest w tym wątku najlepsze, to końcowa, pijana przemowa bohatera, w której pośrednio potwierdza on nam, że wykonuje rozkazy Quentina w zamian za materialne korzyści. Przyznaje się również do pewnego rodzaju syndromu sztokholmskiego względem „wujka”, przyznając, że wyciągnął go on swego czasu z nędzy. Dobrze łączy się to z poprzednimi scenami z Jackiem, w których wytyka on Portii egoizm jednostki wysoce uprzywilejowanej, a „mającej czelność” być niezadowoloną z życia. Postać Leo Woodalla zyskuje tym samym nieco więcej głębi, niż początkowo bym się spodziewał i staje się jednym z jaśniejszych punktów odcinka i całego sezonu, który niezmiennie kręci się wokół przyczyn i konsekwencji prostytucji. Najważniejsze jednak jest to, że Portia – wcześniej irytująco ślepa na wszystkie złe znaki – zaczyna łączyć kropki; pytanie tylko brzmi, czy nie jest na to nieco za późno. Bohaterka grana przez Haley Lu Richardson to najmniej lubiana przeze mnie postać „Sicily” obok Ethana, liczę więc, że w finale zdoła w końcu zrobić coś interesującego — na przykład w jakiś sposób ostrzec Tanyę przed złymi zamiarami „świty Quentina”.
Właśnie, Tanya. Wątek Tanyi rozwija się przewidywalnie i fillerowo. Ot, robi w Palermo to, co każdy wiedział, że będzie robić w Palermo, czyli pije, tańczy, zażywa narkotyki i – niespodzianka – również podsunięty zostaje jej sexworker. W dodatku potwierdziły się teorie, że pada ofiarą spisku, w który zamieszany jest również jej mąż, Greg. Nie za bardzo kupuję ten wątek, przede wszystkim dlatego, że jest kompletnie nieprzystający do całej reszty. Jasne, to sprawia, że jest też interesujący, a cały sezon różnorodny, ale nie jestem fanem takiego „zaburzania” konstrukcji antologii – a jeżeli Greg okaże się ostatecznie czarnym charakterem, to będzie to służyło jako konkluzja wątku sięgającego sezonu pierwszego. No i spoko, wszyscy wiedzieliśmy, że postać Tayi to jedyny czynnik spajający całość – ale czy naprawdę konieczne jest takie udramatyzowanie akurat jej losów, skoro to postać najskuteczniej sprawdzająca się w byciu comic reliefem? Nie chcę wyrokować przed poznaniem w pełni planów White’a w finałowym odcinku, ale na razie zupełnie nie jestem do tego przekonany, choć ogląda się to nieźle, a humor Jennifer Coolidge wypada o wiele celniej, niż w pierwszej serii – może dlatego, że nie ma za bardzo konkurencji na tym polu.
Plus… mając w pamięci flegmatyczność Grega, ciężko mi wyobrazić go sobie w roli antagonisty, a tym bardziej w roli obiektu westchnień Quentina. Cóż, zobaczmy, do czego to zmierza – liczę na miłe zaskoczenie rozwojem wypadków.
Szósty odcinek „White Lotus: Sicily” jest dobry, ale nie za bardzo porusza wątki do przodu i uwypukla wszystkie dotychczasowe mankamenty sezonu. Wciąż mamy do czynienia ze scenami-perełkami (jak wyznania Burta czy Jacka czy super operatorską ujętą paranoję Ethana), ale całość nie jest już tak wartka jak w poprzedniku i ogląda się ją bez większych emocji w oczekiwaniu na wielki finał. Lubię i doceniam tych bohaterów, ale mam wrażenie że koniec końców mogli dostać nieco lepsze historie. A kto – i dlaczego – ostatecznie zginie? Przekonamy się już w poniedziałek.
Zalety
- wątek Harper-Ethan-Daphne-Cameron nadal jest najbardziej interesujący i zyskuje kolejną ciekawą warstwę, czyli narastającą paranoję Ethana. Will Sharpe ma tym samym w końcu coś większego do zagrania
- świetna konkluzja dla wątku Burta, który na tym etapie na pewno skończy się tragicznie
- postać Sabriny Impacciatore nie jest tylko drugim Armondem i zyskuje autonomię, zmierzając w innym, bardziej związanym z całościową tematyką kierunku
- nieoczekiwane nadane głębi postaci Jacka i idąca za tym znakomita scena Leo Woodalla
- całościowo satysfakcjonujący psychologicznie rozwój niemal wszystkich bohaterów…
Wady
- … szkoda tylko, że nie trafiły im się ciekawsze historie
- wątek Tanyi i plot-twist z Gregiem zdaje mi się niepotrzebnie udramatyzowany względem reszty, przynajmniej na ten moment
7/10
Zobacz również moje recenzje poprzednich odcinków:
„Biały Lotos” – sezon 2, odcinki 1-2. Sycylijski stół rozmaitości… pełen resztek [RECENZJA]
„Biały Lotos” – sezon 2, odcinek 3. Wzrost (seksualnego napięcia) [RECENZJA]
„Biały Lotos” – sezon 2, odcinek 4. Jaki ojciec, taki ojciec i syn [RECENZJA]
„Biały Lotos” – sezon 2, odcinek 5. Wiatr w fabularnych żaglach [RECENZJA]