Emocje, śmiech, łzy… w tych trzech słowach można opisać co dzieje się na Novej Scenie Teatru Muzycznego Roma w spektaklu „tik, tik… BUM!”. Jednak osoby, które ten tytuł znają jedynie z Netflixowej produkcji wyreżyserowanej przez Lina-Manuela Mirandę i oczekują zobaczenia jego kopii na deskach teatralnych to będą bardzo mocno zaskoczeni, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu.
„tik, tik… BUM!” to opowieść o Jonathanie Larsonie, który walczy sam ze sobą, aby ukończyć pisanie swojego autorskiego musicalu, a po drodze musi stawić czoła dorosłemu życiu. Tytuł ten to spostrzeżenia samego Larsona, patrzącego na swoje życie z lekkim przymrużeniem oka. Nie otrzymujemy biografii w musicalowym wydaniu, ale historię młodego, dobrze zapowiadającego się kompozytora, który… zaraz skończy trzydzieści lat. Jak wyszło?
Nova Scena, czyli kameralna cześć TM Roma bardzo dobrze sprawdza się jako miejsce dla tego spektaklu. Mała przestrzeń pozwala na interakcje głównego bohatera z publicznością. Widownia staje się dosłownie kolejnym aktorem wciągniętym w fabułę, a nie cichym obserwatorem, niewidocznym dla aktora. Pochwalić należy scenografię Mariusza Napierały, która nie była bardzo rozbudowana, ale pozwoliła na zagranie całości bez większych kombinacji z rekwizytami. Dostaliśmy szarą ogromną ścianę, w którą wtopione były plakaty największych broadwayowskich hitów, takich jak: „Upiór w operze”, „Les Misérables. Nędznicy” czy „Koty”, do tego schody przeciwpożarowe, biurko, dwa krzesła, kanapa, szafka i oczywiście keyboard.
Aktorzy bardzo zręcznie poruszali się po scenie, płynnie przestawiając oraz zmieniając scenografię do potrzeb poszczególnych scen. Nic tu nie było przypadkowe. Nawet kostiumy, przygotowane przez Annę Waś, były przemyślane, dopasowane do każdej postaci i miały swoje miejsce na scenie, tak aby ta płynność była zachowana. Co wbrew pozorom jest niezwykle ważne, ponieważ w tym spektaklu jedynie Jon jest Jonem od początku do końca. Aktorzy grający Susan i Michaela otrzymali za zadanie wcielić się w kilka postaci. W ten sposób aktorka grająca Susan jest również Karessą, mamą głównego bohatera czy jego agentka Rosą, natomiast aktor wcielający się w Michaela musi również unieść rolę ojca Jona, sprzedawcy czy… również Rosy, więc nawet gdy aktorzy „zmieniali” swoją postać na samym środku sceny nie ma się wrażenia, że coś jest nie tak. Dlatego właśnie wszystko musiało być na swoim miejscu w odpowiednim czasie, co udało się bezbłędnie.
W roli głównej miałam przyjemność zobaczyć Macieja Pawlaka (w tej roli można również zobaczyć Marcina Franca), który musiał się zmierzyć nie tyle z samym Larsonem, ile jego filmowym odpowiednikiem – Andrew Garfieldem. Jednak aktor wyszedł z tego starcia obronną ręką. Pawlak stworzył od początku do końca własną postać, którą konsekwentnie prowadził przez czas trwania spektaklu. Jego Jon był przerażony, zdezorientowany oraz zagubiony, ale w tym wszystkim potrafił odnaleźć radość. W piękny, melodyjny sposób opisuje Nowy Jork, a uwielbienie do tego miasta ma wypisane na twarzy. Choć nie widać Manhattanu na scenie, napewno można go poczuć i zobaczyć oczami wyobraźni. Ci którzy znają to miejsce zatęsknią za widokiem rzeki Hudson, Times Square czy nawet Soho, a Ci którzy nie byli jeszcze w słynnym NYC to… Maciej Pawlak zamienia się w przewodnika i zaprasza na spacer. Wystarczy na chwilę otworzyć się na jego słowa i zamknąć oczy.
W postać Susan wcieliła się Anastazja Simińska (w tej roli można również zobaczyć Marię Tyszkiewicz), czyli kobieta-kot polskiego teatru muzycznego. Nie ma roli, której nie dałaby rady wykreować i choć zdawałoby się, że nie raz otrzymuje propozycje niemożliwe do zrobienia – ona staje na scenie i pokazuje, że dla niej nie ma rzeczy niewykonalnych. Cudowny wokal, wyczucie zarówno komediowe, jak i dramatyczne oraz genialne przejścia pomiędzy rolami. Talent w najczystszej postaci i czołówka polskiego musicalu! Wykreowała kilka bardzo mocno zapadających w pamięć postaci, a to wszystko mając zaledwie kilka kostiumów na zmianę.
Trzecim aktorem na scenie był Maciej Dybowski wcielający się w postać Michaela (w tej roli można również zobaczyć Piotra Janusza). Jego interpretacja pokazała osobę, która się poddała i nie ma już siły walczyć z losem o siebie i swoje marzenia, ale wciąż walczy o przyszłość swojego przyjaciela. Postać niezwykle smutna i choć w tym wszystkim niektóre jego „alter ego” są stricte komediowe i wypadają naprawdę cudownie, ponieważ jego wyczucie komediowe jest zawsze w punkt, co już pokazał w innym spektaklu TM Roma „We Will Rock You” (naszą recenzję przeczytacie tutaj: „We Will Rock You” – (anty)Barbieland w teatrze ROMA [RECENZJA]), tak tutaj w pamięć zapadają jego smutne oczy. I choć miał on paski Gucciego, nowe BMW czy markowe buty, które miały go odróżnić od biedniejszego przyjaciela Jona, wciąż przeważał ból oraz smutek i to on staje się postacią, której jest nam najbardziej szkoda.
Napewno pochwalić trzeba Macieja Pawlaka i Anastazję Simińską za utwór „Zielony sen” (org. „Green dress”), który wykonany został z ogromną energią i genialną synchronizacją. Choć popisów tanecznych nie otrzymujemy wiele, gdy już się pojawią są naprawdę spektakularne i dostosowane do konfiguracji postaci, które akurat są na scenie. Wielkie brawa za to należą się dla Agnieszki Brańskiej, która po raz kolejny świetnie rozczytała postacie, ich emocje oraz charaktery. Jednak żeby nie było tak kolorowo jest coś na co muszę zwrócić uwagę – niezwykle trudna sztuka, czyli tłumaczenie. O ile barwne dialogi w „tik, tik… BUM!” mogą zabrać widza do NYC tak w niektórych piosenkach Michał Wojnarowski miał bardzo trudne zadanie, aby zawrzeć wszystkie emocje i sens utworu w szybkich, krótkich słowach, tak charakterystycznych dla języka angielskiego, a już zwłaszcza charakterystycznych dla tego spektaklu. W niektórych czasami wybrzmiewają pewne zwroty, które nie brzmią tak rytmicznie, jak ma to miejsce w oryginale, ale są to bardzo nieliczne momenty.
Poza trójką aktorów otrzymujemy bardzo miłe cameo w postaci głosu Wojciecha Kępczyńskiego (dyrektor TM Roma oraz reżyser spektaklu), wcielającego się w samego mistrza – Stephena Sondheima. Ten krótki fragment można odebrać jako ukłon w stronę dziedzictwa, które od lat buduje Kępczyński oraz jego misji sprowadzenia Broadwayu do polski. Pamiętajmy, że jedynie teatr przy Nowogrodzkiej dostosował swój repertuar i działalność do systemu działającego w dzielnicy teatrów na Manhattanie.
Reżyser przedstawił nam historię pełną miłości, młodzieńczej energii oraz strachu… strachu przed przyszłością oraz dorastaniem, a do tego dobrał niesamowitą obsadę, która jest w stanie zabrać widza do lat 90. i pozostawić go z nurtującymi pytaniami o sens i cel egzystencji. Podsumowując, ten spektakl to eksplodujący na scenie talent, talent nie tylko aktorów, ale i realizatorów. Szukając musicalu, który podaruje Wam łzy wzruszenia, ale i salwy śmiechu, wybierzcie się na „tik, tik… BUM!”, ponieważ takiej mieszanki wybuchowej już dawno nie było na polskich scenach.A już wkrótce Kącik Popkultury będzie miał dla Was kolejną niespodziankę związana z tym tytułem. Bądźcie czujni!
Przeczytaj również: Lin-Manuel Miranda – jak zabrać widza w podróż do umysłu artysty?