„Jak kropla zanurzyć się w oceanie Twojej istoty i tak zginąć w tobie” – tak brzmi pełny cytat tytułowy autorstwa Honorata Koźmińskiego, którym to zdecydowałem się posłużyć w recenzji powieści Melissy Broder. Dlaczego? „Ryby” (org. „The Pisces”) to książka, która nie bierze jeńców. Wystarczy lektura kilkunastu pierwszych stron, aby przekonać się, że obcujemy z powieścią dosadną i nieraz wulgarną w swojej bezpośredniości. Podróż do psychiki trzydziestoośmioletniej od-niedawna-singielki imieniem Lucy, do której odbycia zachęca nas autorka, jest podróżą krętą, wyboistą i nie zawsze przyjemną. Na czytelników czekają wyrazy tłumionej płciowej frustracji, sesje terapii grupowej uzależnionych od mężczyzn, nienawidzących samych siebie za własne słabości kobiet, kryzysy zawodowej tożsamości, ostry humor oraz dużo, dużo seksu – a wszystko to obsypane szczyptą baśniowego realizmu magicznego. Czy taka zabójcza mieszanka sprawia, że proponowana przez Broder podróż jest warta odbycia? Cóż – i tak, i nie. Lecz jedno pozostaje pewne – „Ryby” to powieść, która zdecydowanie nie pozostawia odbiorcy obojętnym. Wynika to głównie z tego, jak skutecznie autorce udało się udziwnić pozornie tak prosty temat na książkę, jakim są seksualne przygody niespełnionej życiowo kobiety przed czterdziestką. Odważna i bezpardonowa kreacja świata widzianego oczami Lucy doskonale obrazuje to, na jakie kreatywne (i bezkompromisowe) wyżyny potrafi wspiąć się fikcja literacka, jeśli tylko autor pozbędzie się w swojej historii wszelkich hamulców. To jednak działanie o tyle ryzykowne, że prowadzić może również do utraty wyczucia w trakcie lawirowania na granicy dobrego smaku. Jak jest w tym przypadku?
Główną bohaterką powieści „Ryby” jest Lucy – 38-letnia doktorantka z Phoenix, która od lat nie może uporać się z blokadą twórczą dotyczącą jej pracy dyplomowej na temat greckiej poetki Safony. W pisaniu nie pomaga fakt, że Lucy właśnie rozstała się ze swoim wieloletnim partnerem, Jamie’em. Pod wpływem przewrotu w jej życiu kobieta decyduje się rzucić nieinspirującą pracę w uczelnianej bibliotece i wyrusza spędzić lato w Venice Beach, gdzie kontynuuje prace nad doktoratem w domu swojej siostry, Anniki, opiekując się psem Dominikiem pod jej nieobecność. Jednocześnie Lucy, wciąż zmagająca się z zerwaniem, zaczyna uczęszczać na terapię dla wysokoemocjonalnych kobiet, której to celem jest odbudowanie pewności siebie w odłączeniu od szkodliwego wpływu mężczyzn. Bohaterka dosyć szybko jednak łamie pierwszą zasadę cotygodniowych spotkań zmierzających do duchowej regeneracji, kiedy to zaczyna spotykać się z Theo – przystojnym, młodocianym pływakiem, którego Lucy spotyka podczas nocnych eskapad na plażę. Szybko okazuje się, że Theo jest kimś więcej, niż tylko wysportowanym dwudziestoparolatkiem, a relacja między obojgiem kochanków dosłownie obraca świat głównej bohaterki do góry nogami, wpędzając ją w ekstremum uczuciowości do stopnia, jaki Lucy znała wcześniej jedynie z tanich harlekinów i… antycznych utworów Safony, której dokonania tak usilnie próbuje zbadać (choć, tak między nami, chodzi głównie o to, żeby przedłużyć czas wypłacania doktoranckiego stypendium).
Seks w Venice Beach
Ten nieco celowo pretensjonalny (zwłaszcza w końcowej części) opis doskonale oddaje całą istotę „Ryb” i jej główny fabularny szkielet. To przede wszystkim napisana z perspektywy pierwszej osoby obyczajówka, w której śledzimy losy zagubionej życiowo kobiety próbującej zredefiniować swoje dotychczasowe życie, jednocześnie rozprawiając się z destrukcyjnymi nawykami. Bezczelna i charakteryzująca się ciętym językiem narracja przywodzi na myśl popularne „Fleabag”, podobnie jak przemycone ustami Lucy refleksje na temat relacji rodzinnych i damsko-męskich. W „Rybach”, oczami Lucy, obrywa się każdemu – odnoszącym „zbyt lukratywne sukcesy” siostrom, niewiernym partnerom, tinderowym drapieżcom czy histeryzującym kobietom. Humor w książce jest dosadny, zróżnicowany, a co najważniejsze – dobrze i bez większych zgrzytów przełożony na nasz język. Chylę czoła przed Kają Gucio, która doskonale wywiązała się przed postawionym przed nią zadaniem i przetłumaczyła strumień świadomości Lucy sprawnie i z zachowaniem lekkości i zabawności oryginału. Uhonorowaniem humoru w „Rybach” jest zresztą wybrane miejsce akcji; Venice Beach jawi się tutaj przede wszystkim jako kolebka amerykańskiego konsumpcjonizmu, co zresztą dobrze koresponduje z historią do bólu „hamerykańską” w swoich założeniach. Lucy uczęszcza na terapię (ukazaną zresztą w sposób bardzo satyryczny), trwoni rodzinny majątek na drobiazgi (w tym m.in. na usługi wróżek), korzysta z przywileju przedłużonych świadczeń uczelnianych i… uprawia tonę seksu, w początkowych rozdziałach motając się od mężczyzny do mężczyzny. Wygląda to trochę tak, jakby autorka wzięła sobie za cel wykreowanie bohaterki na wzór Carrie Bradshaw, po czym posłużyła się nią, aby prowokacyjnie zaprezentować przed czytelnikiem międzyludzkie spółkowanie w niemal każdej znanej konfiguracji.
Nie ma w tych słowach ani cienia przesady – to książka naprawdę przesiąknięta seksem, co może zrazić tych bardziej wrażliwych czytelników. Ja sam, teoretycznie mniej więcej świadomy tego, na co się piszę, bywałem zdziwiony, gdy niektóre opisy wykraczały znacznie poza zakres tego, jak mniej więcej przedstawione są sceny łóżkowe w podobnych powieściach. I z jednej strony, po lekturze całości, dostrzegam i doceniam rolę seksu w konstrukcji całej historii, z drugiej – sposób jego przedstawienia to jednocześnie największy plus i minus „Ryb”. Jasne, bezpruderyjność i bezpośredniość opisu w niektórych momentach są przyjemnie świeże, w innych zaś zaczynają razić nierealistycznym przesadyzmem i pochylaniem się zbytnio w stronę taniej pornografii. Broder nieraz konstruuje sytuacje, które wpasowują się w szkielet całości świetnie (jak przebieg pewnego aktu seksualnego w toalecie ekskluzywnego hotelu, gdzie doskonale został uwypuklony kontrast między fantazyjnym oczekiwaniem, a rozczarowującą rzeczywistością, co rzutuje nam na dalsze postrzeganie męskich partnerów przez Lucy przez całą resztę książki). Zdarzają się jednak sceny, kiedy epatowanie wulgarnym seksem jest po prostu zbędne i prowokacyjne, jakby autorka zbyt rozsmakowała się w opisywaniu stosunków płciowych tylko z jednej, konkretnej perspektywy i przestała zważać na to, czy służy to fabule – do tego stopnia, że po przekroczeniu pewnego „seksualnego rubikonu” już ciężko być czymkolwiek w „Rybach” zaskoczonym. Serio, czytadła w stylu „365 dni” czy „Pięćdziesięciu twarzy Greya” nie umywają się do powieści Melissy Broder, jeśli chodzi o opisy seksu – i to seksu, uwierzcie mi, naprawdę różnorodnego. Oczywiście, że w pewnym momencie jest to zabieg celowy, jednak staje się nieco zbyt monotematyczny i perfidny, a co najważniejsze – spłyca to, co w „Rybach” naprawdę udało się bardzo dobrze: ciągłe lawirowanie na granicy fantazyjnej i hiperrealistycznej rzeczywistości w formie tylko pozornie lekkiego, sarkastycznego pamiętnika nimfomanki romansującej z pustką.
„… i tak zginąć w tobie” – „Ryby” jako literacki romans z otchłanią
Lucy raz za razem zbliża się do bliżej niesprecyzowanej otchłani, która wciąga ją od środka. Jedynym skutecznym sposobem na walkę z rozszerzającą się, wewnętrzną pustką zdaje się być życie w ciągłym rozproszeniu, pełne chwilowych uniesień i spontanicznych decyzji. Ale gdzie w tym wszystkim znaleźć czas na rozpoznanie i realizację własnych celów? Autorka w sposób skuteczny (a co najważniejsze – niemonotonny) dokonuje oglądu rzeczywistości przez swoją bohaterkę, jednocześnie poddając jej psychikę subtelnej wiwisekcji. Otrzymujemy dzięki temu powieść nieoczywistą, w której świat przedstawiony w przemyślany sposób koresponduje ze stanem psychicznym Lucy od początku do końca. Dzięki temu „Ryby” nie bez przyczyny przypominają czasem pełne trafnych spostrzeżeń monologi niczym ze wspomnianego „Fleabag”, a w innych momentach narracja upodabnia się do amatorskich opowiadań z wattpada. To powieść odważna, zaskakująco bezkompromisowa i świeża przez zgrabne połączenie wielogatunkowych tropów, z których każdy dąży do tego samego – niebanalnego literackiego ukazania życia współczesnej, zaburzonej uczuciowo kobiety, która na swojej życiowej drodze notorycznie natrafia na kłody pod nogami, które wcześniej sama tam postawiła. „Ryby” stawiają przed czytelnikiem sporo pytań na temat kondycji współczesnego człowieka, zwłaszcza w sferze randkowej, ale od banalności przekazu chroni powieść Broder sposób utkania całej historii, który pełen jest charakterystycznego poczucia humoru, lekkiego języka i… ciekawego wykorzystanie tropów rodem z baśni, których celowo nie ujawnię , aby nie psuć wam zabawy.
Czy wszystko to sprawia, że jest to powieść jednoznacznie dobra i warta polecenia? Pół na pół – ci mniej cierpliwi z czytelników mogą szybko poczuć się zniechęceni do wizji autorki, zwłaszcza jeśli nie przypadnie im do gustu narracja i prowokacyjne opisy. Ufam jednak, że ci, którzy dadzą „Rybom” szansę, dostrzegą tu sporo dobrego, zwłaszcza postrzegając historię Lucy w ramach spójnej, koherentnej całości. „Jak kropla zanurzyć się w oceanie Twej istoty i tak zginąć w tobie” – słowa te, skierowane pierwotnie do Boga (wpisywane więc w strefę sacrum) znajdują swoje odniesienie również w świecie profanum, jeśli mowa o beznadziejnym zakochaniu zdesperowanej kobiety, która niczego nie pragnie tak bardzo, jak umrzeć z miłości.
Książkę „Ryby” Melissy Broder zrecenzowaliśmy we współpracy z Wydawnictwem Czarne, któremu serdecznie dziękujemy za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego.
Zobacz również inne moje recenzje książek wydanych dotychczas w 2023:
„Pianistka”. Uwikłani w perwersję [RECENZJA]
Jutro, jutro i znów jutro [RECENZJA]. O dwóch takich, co tworzyli gry
[…] Przeczytaj również: Jak kropla zanurzyć się w oceanie Twojej istoty. „Ryby” [RECENZJA] […]